wtorek, 30 grudnia 2008

Czasem warto pogrzebać w przysłowiowej szufladzie :)

SZERZĄCA SIĘ OBRAZA BOGA

Historia bywa przewrotna i lubi płatać figle. Podobnie zresztą jak sport, który prawd absolutnych nie toleruje, a jedyne co jest w nim pewne stuprocentowo to właśnie zmiany.
Przeszło sto lat temu baron Pierre de Coubertin, zbulwersowany wobec wieści jakoby kobiety chciały dołączyć do sportowej rywalizacji, grzmiał – Byłoby lepiej gdyby chwyciły za kubeł
z wodą i ścierkę, bo w tym są najlepsze!
Ojciec nowożytnego ruchu olimpijskiego nawet nie dopuszczał do siebie tak straszliwej myśli jak kobiece rozgrywki. Panie zresztą do igrzysk nie zostały dopuszczone. Widocznie sport, który zdaniem de Coubertina miał być uniwersalną metodą wychowania współczesnego człowieka w duchu pokoju, nie był aż tak uniwersalny, by objąć również kobiety. Może wyszło to jednak na zdrowie kilku naszym praprababciom, które zapewne pozabijałyby się w swoich koronkach, gorsetach i długawych sukniach, skacząc, biegając i czyniąc podobne ewolucje.
W świecie zdominowanym przez męski punkt widzenia Coubertin nie był bynajmniej odosobniony w swoich poglądach. W Polsce też mieliśmy swoich „postępowców”. U schyłku XIX wieku oburzony kardynał Albin Dunajewski ostro potępia panie, którym zamarzył się sport, oświadczając, że uprawianie jakiejkolwiek dyscypliny przez kobiety jest nie tylko sprzeczne z ich naturą, ale staje się nawet obrazą Boga!
Ciemnogród – powiedzielibyśmy dziś, a jednak pomimo upływu całego stulecia w świadomości wielu ludzi nie dokonały się niestety rewolucyjne zmiany. Szczęśliwie, choć panowie bronią się rękami i nogami przed naporem kobiet chcących włączyć się do rywalizacji w – o zgrozo! – tzw. „męskich” sportach, wychodzi im to równie dobrze jak Gołocie jego 53 – sekundowa walka z Brewsterem. Rok temu Jenson Button, kierowca Honda Racing Team złośliwie wyraził swe wątpliwości dotyczące startów kobiet w Formule 1. Według Brytyjczyka, dziewczyna ze swoimi dużymi cyckami nigdy nie będzie wygodnie siedzieć w bolidzie, a poza tym mechanicy nie mogliby skoncentrować się na swej niewątpliwie wymagającej skupienia pracy. Jak bardzo pomylił się Button, udowodniła kilka tygodni temu Danica Patrick, zwyciężając swych męskich rywali w wyścigu formuły Indy Racing League.
Na ironię losu zakrawa fakt, że brytyjski kierowca będzie mógł teraz zweryfikować poglądy o możliwościach pań w Formule 1, bowiem jego pracodawcy zamierzają zaprosić Patrick do testowania owych tak nieprzyjaznych dla kobiet bolidów.
Bastionem męskiej supremacji dla wielu była, jest i pewnie długo jeszcze będzie ubóstwiana piłka nożna. Ale i tu panie mogą zagrać na nosach tym, którzy twierdzą, że kobieca kopana jest żałosną namiastką ich prawdziwej futbolowej walki. Myliłby się ten, kto podważałby zainteresowanie i poziom piłki nożnej pań. Po I wojnie światowej to właśnie kobieca drużyna Dick – Kerr Ladies zadziwiała świat. Angielska ekipa organizowała mecze zarówno z kobiecymi, jak i męskimi przeciwnikami i gromadziła na trybunach tłumy większe niż na meczach drużyn mężczyzn.
I to był jej błąd. Paniom szybko pokazano, gdzie powinny upatrywać swego miejsca w szeregu. FA (Football Asociation) obawiając się nadmiernej popularności kobiet, w 1921 r zakazała
im grać na boiskach klubów zrzeszonych w organizacji. Tak oto przez prawie pół wieku kobiecy futbol, niczym wstydliwy wymysł i zachcianka pań domu chcących urozmaicić swe monotonne domowe życie, był tłamszony i ukrywany przed światem zachwycającym się popisami Pelego i Maradony. Ten nonsensowny zakaz stopniowo uchylano w miarę powracania rozsądku do głów futbolowych działaczy. Dziś Mistrzostwa Świata Kobiet w piłce nożnej przyciągają przed telewizory rzesze kibiców, a nazwiska Marty, Birgit Prinz czy Michelle Ankers, choć może nie są tak znane jak personalia Ronaldo, Kahna czy Benzemy, to jednak przestają byś anonimowe dla przeciętnego kibica. Jak wyglądałby współczesny futbol, gdyby pozwolono bez przeszkód rozwijać się kobiecej piłce nożnej? Tego się już nie dowiemy. Być może jednak teraz zdumiewałby nas, przyzwyczajonych do kobiecej kopanej, widok męskich jedenastek próbujących wbić piłkę do siatki. Wszak sport jest nieprzewidywalny.
Kardynał Dunajewski zapewne przewraca się dzisiaj w grobie wobec kusych strojów polskich Złotek zdobywających olimpijską kwalifikację. Możemy również domyślać się, jakie zgorszenie wywołałaby u niego informacja o milionie dolarów wywalczonym przez Agnieszkę Radwańską na tenisowych kortach (w stroju zresztą nie mniej skąpym niż te Katarzyny Skowrońskiej czy Mileny Sadurek). Baron de Coubertain z kolei musiałby zmienić zdanie o ścierce i wiaderku wody, widząc popularność Jeleny Isinbajewej specjalizującej się w rutynowym biciu rekordów w skoku o tyczce. Wyobraźmy sobie minę obu panów siedzących na trybunach hali w Tczewie, podczas zawodów o tytuł Mistrzyni Świata strongman, gdy Aneta Florczyk triumfując po raz czwarty, pręży swe potężne mięśnie. Cóż by to był za widok! Obawiam się jednak, że panowie mogliby nie dożyć dekoracji zwyciężczyń, bowiem takie widowisko stanowiłoby dla nich nadmiar emocji. Tyle obrazy Boga na raz, to nie do pomyślenia!
Nie ma już dziś dyscypliny, w której panie nie próbowałyby swoich sił. Przewrotna historia doprowadziła nawet do sytuacji przeciwnej. Istnieje bowiem sport, w którym to mężczyźni nie są mile widziani. I mimo że oburzeni panowie jakoś szczególnie nie protestują wobec niemożliwości startu w zawodach gimnastyki artystycznej, to jednak pozwolę sobie traktować tę dyscyplinę jako znak czasu. Wszak XX wiek w zgodnej opinii historyków był wiekiem kobiet i nic nie stoi na przeszkodzie, by był nim także obecny.
A Panu Buttonowi radziłabym w przyszłości ostrożność w doborze słów.

poniedziałek, 29 grudnia 2008

Ha! Co znalazłam!

Przez ten pseudoreportażyk na pracownię prasową miałam popsuty pierwszy mecz Polaków na ME, bo zamiast skupić się na grze, stałam przed wielkim telebimem w tłumie ludzi i obserwowałam ich jak program w National Geographic :P Ale fajnie się to wspomina.


Obrazek z przeszłości, czyli mecz Mistrzostw Europy w kraju 38 milionów selekcjonerów. Oto dlaczego kopana zawsze będzie naszym narodowym sportem

A JA I TAK - ICH BIN POLAKKE!

- Zobaczysz, że będziemy górą! Dzisiaj jest 8 czerwca. Ósmy zero szósty dwa tysiące osiem. Dodaj sobie – osiem i sześć to czternaście, dwa i osiem to dziesięć. Tysiąc czterysta dziesięć. Bitwa pod Grunwaldem. Będzie powtóreczka, zobaczysz! Jeśli nie to zmywam do końca tygodnia!
Stojąca obok mnie para już od dobrych kilkunastu minut wykłócała się o wynik mającego rozpocząć się za chwilę meczu. Na wielkim telebimie ostatnie okrążenia wykręcał Kubica jadący tego dnia po swe pierwsze w karierze zwycięstwo. Tym razem jednak bolidowe ewolucje nie wzbudzały tak wielkiego jak zwykle zainteresowania.
- Ile jeszcze?
- Trzy minuty.
Mężczyźni ubrani od stóp do głów na biało czerwono gorączkowo spoglądali na zegarek.
- Po co ja się k…a tak denerwuję i tak będzie jak na mundialu! Nawet koszulkę mam tę samą co wtedy.
- Bo nie masz innej! Weź się już zamknij i idź po piwo, jeszcze zdążysz.
Lekko chwiejnym (mecz Polaków z Niemcami był przecież drugim po spotkaniu Austrii
z Chorwacją), acz spiesznym krokiem kibic przepchał się w kierunku ogródków piwnych, gdzie kłębiła się już spora grupa amatorów piwa ubranych podobnie jak on w biało – czerwone barwy.

Dopiro będzie urobek
Gdyby Leo Beenhakker kierował się w wyborze kadry posiadaniem pełnego reprezentacyjnego stroju, mógłby skompletować ze dwadzieścia reprezentacji nadwiślańskiego kraju. Wystarczy, że wybrałby się w niedzielny czerwcowy wieczór do parku kibica przy Borowskiej. Koszulki i spodenki polskiej reprezentacji były tam tak powszechne, że na ich tle wyróżniali się ci, którzy nie mieli na sobie czegoś białego lub czerwonego. Pomysłowość producentów reprezentacyjnych gadżetów sięgnęła zenitu. Na każdym kroku fantazyjne czapki z pomponami, dzwoneczkami i frędzlami, szaliki, koszulki, spodenki, bluzy, chorągiewki, flagi, a nawet buty z napisem „Polska” nie dawały zapomnieć, kto rozgrywał swój mecz.
Atmosfera wspierania naszych na Euro udzieliła się wszystkim. Przed telebimem jak na pospolite ruszenie stawili się staruszkowie, pełne rodziny – czyli tradycyjny skład: niezadowolony tatuś, jeszcze bardziej zniechęcona mamusia i rozwrzeszczane pociechy, studenci, uczniowie, zakochane parki, a nawet niemowlaki w leżakach trzymanych przez dziadków. Swoją reprezentację wystawił też Śląsk Wrocław. Tej akurat nie dało się nie zauważyć. Dzięki doświadczeniu zdobytemu na Oporowskiej wiedzieli jak poruszyć tłumy, a przede wszystkim przodowali pod względem repertuaru stadionowych przyśpiewek. Ich humory psuł jedynie chłopak o ciemnej karnacji skóry z ogromną biało – czerwoną czapką, którą nieustannie poprawiał, czym znacznie ograniczał widoczność telebimu. Szybko jednak zyskał ich szacunek, gdy w odpowiedzi na złośliwe uwagi odezwał się po hiszpańsku.
- Zostaw go Kuba! Widzisz, że swój chłop. Wie co dobre. Polska lepsza od frajerów
z Hiszpanii!
Jednym z tych nielicznych, którzy nie założyli narodowego stroju był pan Edward.
- Co się będę stroić do roboty. A niech se chłopaki grają, ja tam swoją robotę mam. Dzisiaj
to dopiro będzie urobek.
Powoli rozprostował swoje reklamówki potrzebne do zbierania puszek po piwie rzucanych bezładnie przez kibiców przybywających na mecz. Musiał to robić sprawnie, bo konkurencja nie spała. Poza nim byli tam jeszcze czterej inni zbieracze. Podobnie jak pan Edward każdy miał ze sobą kilka wielkich siat i już szykował się do podniesienia z ziemi pierwszego kawałka aluminium.
- O widzisz już wychodzą! – mężczyzna po trzydziestce z wymalowaną na biało – czerwono twarzą i czapką z dzwoneczkami na głowie podniósł swojego kilkuletniego synka, by lepiej widział telebim – To jest Żurawski. On jest naszym kapitanem. To trochę tak jak na statku. Pamiętasz tę bajeczkę, którą Ci czytałem? Tam był właśnie kapitan…
- Mieszasz dziecku w głowie – wtrąciła się matka ubrana w obowiązkową białą koszulkę
z czerwonym napisem „Polska” - Ty mi lepiej w końcu wytłumacz, o co chodzi z tym spalonym, bo wczoraj w Wyborczej napisali, że połowa z tych, co będą oglądać nie wie,
co to spalony i nawet się nie interesuje. To ja się właśnie interesuję!

Taki Polak, tylko jakby Niemiec
Zaczynają się hymny reprezentacji. Atmosfera stadionowa. Po chóralnym odśpiewaniu Mazurka Dąbrowskiego czas na zbiorowe wygwizdanie Niemców. Do wyklinania Ballacka
i spółki włącza się sześćdziesięcioletnia dama w wykwintnych szpilkach i żakiecie (w ręku oczywiście biało – czerwona trąbka).
- Już my wam pokażemy, Niemcy pieprzone! Odegramy się za wojnę. Jeszcze zobaczycie!
- Won ze Szwabami! Won ze Szwabami! – to już grupka szalikowców Śląska Wrocław – Auf wiedersehen!
Już w 20. minucie Artura Boruca pokonuje Łukasz Podolski. Przed telebimem dziki skowyt zawodu, po którym zapada cisza.
- Wiedziałem, że tak będzie, k…a, wiedziałem. Polskie fujary jak zwykle pojechały narobić nam wstydu.
- P…y zdrajca jeden. Podolski, k…a Polaczek zasrany.
- Ja nic z tego nie kapuję. Czemu ten kretyn Padolski czy Podolski strzela nie do tej bramki, co trzeba? – słyszę przed sobą głos dziewczyny, która na mecz przyszła zapewne ze względu na swojego chłopaka, bo w ciągu 20 minut meczu zdążyła już bardzo dokładnie obejrzeć swoje paznokcie, wymodelować ich kształt pilnikiem wyciągniętym z torebki i poprawić kunsztowny makijaż za pomocą podręcznej kosmetyczki.
- Ech… Oglądaj, to będziesz wiedzieć, o co chodzi! – zirytował się jej chłopak, ale widząc jej potworne znudzenie, pospieszył z futbolową akcją edukacyjną - Bo ten Podolski to taki Polak tylko jakby Niemiec. On się gdzieś tam w Gliwicach urodził i jak był jeszcze gówniarzem to się jego starzy do Niemiec przeprowadzili, no to tam gra.
- Ale czemu nie gra u nas? Jak możemy mieć jakiegoś Brazylijczyka a wcześniej tego Olisabebe, to czemu nie on? To jakieś głupie jest. Ja z tego nic nie rozumiem…
- „Olisadebe” – „debe” a nie „bebe”, a ten Brazylijczyk to Roger. To przecież oczywiste. No… hmm… dobra… ekh… jak ja to wszystko sam kiedyś zrozumiem, to ci wyjaśnię.

Za mało mu płacą, by musiał patrzeć
Zainteresowanie meczem wyraźnie spada. Część widowni rozchodzi się do domów. Część rozgląda się za punktem gastronomicznym, by dokupić jeszcze jedną kiełbaskę i piwo. Najbardziej zagorzali wyśpiewują: „Nic się nie stało! Polacy nic się nie stało.” i „Leeeo…. Leeeo!”. Trybuny parskają śmiechem, gdy realizator pokazuje Beenhakkera stojącego tyłem do boiska.
- Nawet on już nie może na to patrzeć! Żałosne…
- Daj spokój. Za mało mu płacą, żeby się jeszcze musiał katować patrzeniem na naszą grę.
Atmosfera pada. Nie widać już szalików trzymanych w górze. Polskie flagi, wcześniej z dumą zakładane na ramiona, teraz miętoszone są w rękach i upychane w wózkach dziecięcych. Coraz rzadziej odzywają się dopingujące okrzyki.
- Gdzie on polazł?
- Zobaczył kogoś z Motoru Lublin i poszedł mu wpieprzyć.
Grupka szalikowców Śląska wydaje się coraz bardziej znudzona.
- Przecież mamy zgodę z Motorem?
- No to komu ma wpi…ć? Przecież nie będzie lał tych w koszulkach reprezentacji.
- No, racja.
62. minuta. Smolarek strzela bramkę. Wybuch szału. Szaliki i flagi idą w górę. Ogłuszający krzyk: „Poooolska” rozchodzi się szerokim echem. Entuzjazm trwa przez dobre pięć minut. Ludzie padają sobie w ramiona. Podchmielony mężczyzna do tej pory skupiający się
na wykrzykiwaniu bluzgów w stronę Żurawskiego, Krzyżówka, a w przerwach także
i na Beenhakkera, nagle zmienia strategię i ogłasza światu, że oto wiedział, iż Polacy są najlepsi na globie i żaden Lahm im nie podskoczy. Wrzawa ustaje, gdy do tłumu dociera informacja, że bramka nie zostaje uznana po spalonym. Głównym obiektem nienawiści staje się teraz sędzia, który i tak w odczuciu zbiorowości stale krzywdził Polaków złymi decyzjami.
- Co za h…
- Przekupiony, k…a, jak nic przekupiony!
- Sędzia kalosz, sędzia kalosz. Mamo, tak się woła, prawda? Sędzia kalosz, sędzia kalosz!
72. minuta. Błąd Golańskiego wykorzystuje Podolski, strzelając swoją drugą bramkę.
- Nie no, k…a, mało mu?
- Przesadza…
- Pie…e misie z PZPN jak zwykle przegapiły nam talent. Teraz dla nas by strzelał bramki,
a tak to… gówno!
Ostatnie minuty spotkania. Telebim odmawia posłuszeństwa. Widać na nim już tylko połowę boiska – akurat tę naszą.
- W sumie żadna strata. Nasi i tak nic nie strzelą, nawet tam nie wbiegają.
- No i bądź tu, k…a, patriotą!

Każą płacić czy nie?
Na placu pozostają najbardziej wytrwali. Dama w szpilkach poszła sobie już 20 minut wcześniej, obwieszczając wszem i wobec, że na świecie jest pewna pula zła i nasze stosunki
z Niemcami z niej czerpią.
- Ale zobaczycie, kiedyś oni znowu doczekają się czterdziestego piątego, a wtedy my będziemy triumfować.
Mecz kończy się, a przede mną ukazuje się biało – czerwona twarz sąsiada.
- Myśli pani, że nie będę musiał płacić za ten telewizor kupiony w Media Markt? Wie pani ta promocja, że jakby nasi wygrali to nie trzeba płacić. W końcu to Polak strzelił obie bramki…
- A ja i tak ich bin polakke. Ich bin polakke. Pieprzone Hanysy! – wykrzykuje szalikowiec Śląska, ale nikt już nie zwraca na niego uwagi, bo wszyscy rozeszli się już do domów.

niedziela, 28 grudnia 2008

Trochę mniej realnie

Coś jest nie tak. Ze światem albo ze mną. Jeśli 28 grudnia czytam, że Dariusz Kruczkowski wygrał bieg sylwestrowy, to zaczynam się zastanawiać czy ktoś nie powinien zmienić dilera. Bezsens...

Skończyłam pracę o Wandzie Rutkiewicz. Niezwykła kobieta. Popadłam w fascynację. Choć tak naprawdę to w sumie nie wiem... czy bardziej ją podziwiam za odwagę, upór i determinację czy uważam za szaloną. No bo kto będąc zdrowym na umyśle wyrusza na K-2 o kulach, ryzykując trzecie złamanie nogi w tym samym miejscu (dwa poprzednie i tak już bardzo paskudne)? Mimo wszystko jednak, dla mnie osobiście, to liderka sportowego feminizmu. Jak nikt inny pokazała, że faceci nie są we wszystkim najlepsi i powinni obawiać się, że tracą swoją dominację na wielu polach. Trochę się zagalopowałam :)

W gruncie rzeczy wydaje mi się, że jesteśmy do siebie podobne. Wanda rzucała się w wir swojej pasji z całą mocą.Nie było półśrodków. Najważniejsze były góry. Wszystko inne musiało zejść na dalszy plan. A jeśli coś/ktoś się na to nie zgadzał - mówi się trudno... Good bye!

Tak sobie teraz myślę, co przyniesie ten nowy rok. Sentymentalizm czy science fiction mnie dopada?

To może moja prywatna lista życzeń? :)
Stal Rzeszów po rocznej banicji powraca do żużlowej elity.
Resovia wygrywa PlusLigę. (a co pomarzyć nie można?)
Wisła Kraków świętuje kolejny mistrzowski tytuł.
Lech Poznań nie odpada w kompromitujący sposób z Pucharu UEFA.
A reprezentacja Polski... hmmm... przestaje przynosić nam wstyd! :P

Mal sehen, was sich ergibt! - Jak powiedziałaby/zaszprechałaby nauczycielka znienawidzonego przeze mnie ostatnio języka.