sobota, 31 grudnia 2011

Postanowienie noworoczne

A... i jeszcze mi się przypomniało...
Że po raz pierwszy w życiu podjęłam ci ja postanowienie noworoczne.
Otóż po całodziennej kłótni z facetem, który dziś jest księdzem, a za czasów, gdy Lucy była GRZECZNĄ DZIEWCZYNKĄ Z PROWINCJONALNEGO MIASTECZKA był jeszcze klerykiem, obiecuję solennie, uroczyście i zupełnie uczciwie, że w przyszłym roku nie podejmę żadnej, ani jednej nawet, najmniejszej dyskusji:
- światopoglądowej,
- na temat kościoła,
- oraz "jedynych słusznych poglądów"
tak mi dopomóż... i w ogóle
szkoda czasu i nerwów, a poza tym zbawianie świata zostawiam już innym.

Do następnego roku. I dla odmiany - ja Wam niczego nie życzę. A co. Będę oryginalna.

Poszukiwania trwają

Myślicie, że gdzieś na świecie istnieje jakieś miejsce - nie wiem, kraj, wyspa, cokolwiek... - gdzie ludziom nie odpieprza na dźwięk słów "święta", "sylwester", "długi weekend", itp. itd.? Gdzie ludzie nie wmawiają sobie, że wtedy, tego dnia, tego wieczoru, w ten weekend wszystko musi być wspaniałe, magiczne i inne takie pierdu pierdu? Gdzie w sklepach nie panuje szał, a wszyscy mają w dupie, że cała reszta świata pogrąża się w jakimś kolorowym sztucznym amoku?

Jeśli je znacie, jacie znać. Jestem gotowa na przeprowadzkę i nawet skłonna do nauki trudnego języka mimo mojej językowej pięty Achillesa.

Moi znajomi (w 90 proc.) dzielą się pod tym "okazjonalnym" względem na dwie grupy.

Grupa nr 1 - "imprezowa"
Sylwester/długi weekend i inne takie okazje ma zaplanowane co najmniej z miesięcznym wyprzedzeniem. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik, a cała reszta świata zna każdy szczegół ich wyprawy/imprezy.

Grupa nr 2 - "kontestująca"
Ma w nosie "okazje", ale poddaje się społecznej presji. Zwykle więc niechętnie wciska się w kiecki, kupuje alkohol, daje się wyciągać na imprezę i poddaje się wszystkim konwenansom ("wszystkiego najlepszego, a teraz odliczamy hip hip hurra")

aaa.... no i są jeszcze takie wyrzutki jak ja :), i parę znanych mi osób, które marzą tylko o tym, żeby przespać każdy świąteczny/okazjonalny weekend i żeby był już poniedziałek i można już było wrócić do normalności.

środa, 28 grudnia 2011

O przywiązaniu Lucy do szczegółów

Uwaga poniższy wpis będzie pełny słów powszechnie uznawanych za nieprzystające damie. Dzieci uprasza się o odejście od monitorów.

Rozmowa na fb

Człowiek z Warszawy: - Rozmawiają dwie blondynki w laboratorium:
- co dziś robisz?
- ekstrahuje
- to zrób mi dwa
:DDDDDD

Lucy: - nie skumałam
tego żartu
co znaczy zrób mi dwa?

Człowiek z Warszawy: - ekstra-huje
zrob mi dwa huje
oj lucy lucy

Lucy: - aa....
chuj się chyba przez ch pisze
:P

Człowiek z Warszawy: - walnalem ryjem o podloge

wtorek, 27 grudnia 2011

2011 się kończy - nareszcie

Cała zaoszczędzona na sylwestra kwota poszła dziś na ubrania. To tak - żeby mnie nie kusiło ze zmianą decyzji.
I - uwaga, uwaga - kupiłam ci ja... RÓŻOWY sweterek. Tak, nie pomyliłam się, RÓŻOWY.

Ci z Was, którzy mnie dobrze znają, pewnie mają teraz ochotę chwycić za telefon i zapytać o zdrowie oraz czy nie przesadziłam w połykaniu tabletek na dobry nastrój.
Otóż nie :P
I nawet mam zamiar nosić ten RÓŻOWY sweterek, gdyż albowiem obiecałam komuś kilka zmian, nawet wbrew własnym upodobaniom oraz wrodzonej nienawiści do różu, który od jutra zaczynam oswajać (btw ostatnio Kobieta O Wielkim Poczuciu Humoru stwierdziła, że do różu trzeba dorosnąć).

To tyle z informacji w stylu "kochany blogasku, a dzisiaj to byłam na zakupach...".

Jeśli zaś chodzi o sylwestra, to tak - zostaję w domu.
Plan jest taki, żeby zaopatrzyć się w masę książek, magazynów i czasopism, wyłączyć komputer (i włączyć tylko kilka razy, gdy będę musiała wrzucić coś na fanpejdża mej jakże kochanej Matki Spółki Giełdowej) oraz spać, spać, spać i jeszcze raz spać. Gdzieś tam tylko będę musiała wkomponować przerwy na jakieś potrzeby fizjologiczne jak jedzenie, ale generalnie poza tym nie zamierzam zbyt wiele wyściubiać nosa za drzwi.
Potrzebuję sobie poleżeć w łóżku, pogapić na sufit i poukładać bardzo wiele spraw w głowie.

A nie potrzebuję na pewno kolejnej imprezy, na której ani nie potańczę, ani nie będę się dobrze bawić.

Dlatego też olałam propozycję Człowieka, Który Nie Wie, Czego Chce (udawanie coś czego nie ma, to też bardzo zły pomysł na zabijanie czasu), a w sumie także Kobiety o Wielkim Poczuciu Humoru i 30A.

Naprawdę nie mam czego świętować w sylwestra 2011 r.
Ten rok był najtrudniejszym w moim życiu i bardzo się cieszę, że się kończy. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się o nim zapomnieć, wymazać z pamięci, usunąć i generalnie udawać, że go nie było.
Na liście "sukcesów" ostatnich 12 miesięcy znajdują się takie spektakularne wydarzenia jak rzucenie przeze mnie studiów, kopniak prosto w twarz od człowieka, któremu nigdy nie powinnam była zaufać, znalezienie najbardziej rozpadającego się mieszkania w całym Wrocławiu, pozostanie w pracy, która jest jak narkotyk, a ludzi traktuje się w niej gorzej niż śmieci i parę smutnych wizyt u lekarza. O tak - wypijmy za to toast!

Oczywiście były też plusy - zweryfikowałam prawdziwe przyjaźnie (wiem np., że mam wokół siebie ludzi, którym mogę poryczeć w rękaw nawet grubo po północy, a gdy po prostu nie będę chciała być sama, posiedzą ze mną smętnie nad kubkiem gorącej czekolady), pojawił się Kiciur, w którego ciepłe futro wtulam się co wieczór, dostrzegłam też, że - paradoksalnie - jestem dużo silniejsza psychicznie niż sądziłam, a z czysto przyziemnych rzeczy - dzięki tym wszystkim zmartwieniom i sporemu załamaniu w okolicach wakacji wychudłam tak bardzo, że mieszczę się w dużo mniejszym rozmiarze ubrań, a jeszcze trochę i dojdę do wymarzonej wagi.

Ale to wszystko mam zamiar świętować z butelką wina i paroma fajnymi lekturami, otulona kocem i kiciurem. W domu.

Stan ducha zwany 'ipoświętach'

Pewne rzeczy zmieniają się i już nigdy nie wraca się do pewnego punktu. Ale są też sprawy, do których trzeba dorosnąć i może wtedy jakoś się ułożą. Ot, taka refleksja po bardzo krótkiej wizycie w domu, która dała mi do myślenia i dała mi też trochę hmmm... nadziei chyba.

I tak.. dała mi też jedną ważną rzecz. Poczucie, że cokolwiek się nie stanie, jakkolwiek ułoży mi się (albo nie ułoży) życie, cokolwiek nie zrobię i jakiejkolwiek decyzji nie podejmę, mam kogoś za sobą. Rodziców. I mam ich oboje. W końcu.
To miła myśl.

...
A z innej beczki - moja mama jest po prostu kochana.
Zadzwoniła do mnie dziś:
- I jak tam, córciu? Żyjesz na tym dyżurze? Dajesz radę? Dobrze się czujesz?
- Tak. Jest ok. Przespałam w sumie jakieś 3,5 godz., ale jest dobrze. Wypiłam kawę i funkcjonuję normalnie.
- Ale nie siedzisz tam sama w święta, prawda?
- Nie, no mamo, co Ty... Jest Jeden z Szefów i Szef Innego Działu. Trochę nas jednak trzeba do tej pracy.
- Ale tego gnoja Wroga Publicznego Nr 1 nie ma? - upewniła się moja mama, która jest okazem dobroci i łagodności, i zwykle najsroższym przekleństwem padającym z jej ust jest "kurka wodna".
- Mamuś...
- No, co? Co powiedziałam?
- W sumie nic (śmiech). Dziękuję.

A tu sobie posłuchajcie czegoś optymistycznego:

piątek, 23 grudnia 2011

O pamięci Lucy

Lucy pamiętała dziś o wszystkim:
- o tym, żeby wysłać 132 maile z podziękowaniami, przeprosinami, informacjami, bla bla bla,
- o tym, żeby zrobić dwa bardzo ważne zadania i zacząć trzecie,
- o tym, żeby ogarnąć facebookowe konkursy,
- i nie opierdolić świątecznie Kobiety Z Warszawy, której się zbierało za ociężałość umysłu,
- żeby kupić Młodemu klocki Lego, które teraz nie mieszczą się w walizce,
- siostrze biżuterię,
- mamie rożne domowe pierdółki,
- a kiciurowi - nową kolorową zabawkę (a niech też coś ma ze świąt),
- o tym, żeby zaopatrzyć się w świąteczny zapas kociego żarełka,
- zawrócić po opakowanie ciężkiego żwirku do kuwety, który właśnie się skończył,
- żeby zadzwonić do Iksa, Igreka i Iksińskiej, z którymi trzeba było ustalić różne służbowe sprawy,
- żeby skompromitować się w informacji PKP pytaniem, ile kosztuje kolejowy bilet dla kota (konsternację kobiety w okienku Lucy powinna była nagrać),
- i żeby poobskakiwać sklepy, do których Lucy wcale nie musiała wchodzić, tylko po to, by pomóc w znalezieniu prezentu dla znajomego znajomego bla bla bla
- i cały czas Lucy pamiętała też, że musi być dzielna i powtarzać sobie, że ze wszystkim zdąży, wszystko będzie dobrze i że ma trzymać głowę w górze i nie poddawać się...

i tylko o jednym Lucy zapomniała...
żeby zjeść dziś śniadanie.

Więc o godz. 21 Lucy wchłonęła gigantyczną pizzę z Facetem, Który Sam Nie Wie, Czego Chce, czując się potem wielka jak hipopotam.

Dzień Pierwszy projektu "Racjonalizacja Żywienia" oraz projektu "Lucy Zwolnij" należy uznać za porażkę po całej linii. Jutro próba numer dwa.


A byłabym jeszcze zapomniała - z doniesień frontowych: pamiętacie, jak pisałam, że w mojej łazience zepsuło się już naprawdę wszystko, co mogło?
Cóż... myliłam się.

Dobranoc Państwu.

środa, 21 grudnia 2011

Święta idą

Operacja "Lucy Home Edition" w toku.

Mamy więc:
- jedną przerażoną Lucy,
- jednego wyluzowanego kiciura, który żyje jeszcze w błogiej nieświadomości,
- dwie fiolki cudownego leku, które mają wystarczyć na spokojny sen kiciura podczas bardzo długiej podróży przez całą Polskę,
- jedną szafę, która wygląda jakby przeszedł przez nią huragan, bo Lucy szukała w niej ubrań, w których nie będzie widać, że schudła - niestety poszukiwania niewiele dały, bo większość rzeczy zwisa na niej jak na strachu na wróble, dzięki czemu Lucy czeka kolejna dłuuuuuga rozmowa z jej rodzoną matką, ech... oraz długie walki ("nie, mamo, ja już naprawdę nie mam siły zjeść tego 47 pieroga", "mamo, ale przecież pięć minut temu wcisnęłaś mi jogurt, nie mam ochoty na ciasto", "nie, babciu, ledwie godzinę temu było śniadanie, nie ma takiego cudu, że już bym zgłodniała","mamoooooooo nooo, nikt normalny nie je już o 22, naprawdę nie jestem głodna!" i tak w kółko),
- jedną walizkę, w którą Lucy jak zwykle wciska stos książek, które bardzo chciałaby przeczytać, ale nie będzie jej dane - która to walizka, jak zwykle okaże się za mała, gdy rodzona jej matka zacznie jej tam wciskać stosy jedzenia,
- jednego ipoda (prezent od Człowieka z Sokowirówką) wypełnionego piosenkami w sam raz na podcinanie sobie żył oraz inne sytuacje w stylu "życie jest do dupy" (Nosowska, Hey, Coma, Loki, Myslovitz, Pustki, The Crannberies i wiele, wiele innych oddających zajebiście świąteczny nastrój Lucy),

Obserwujemy natomiast:
- brak czapki (no zginęła cholera, wcięło ją i tyle) - który to zostanie skwitowany przez matkę rodzoną kolejną dłuuuugą przemową na temat niedojrzałości emocjonalnej i psychicznej Lucy oraz jej nieprzystosowaniu do poważnego i odpowiedzialnego życia,
- brak szalika (tu obserwujemy obecność jednego, aczkolwiek Lucy planuje rytualne spalenie go, gdy zrobi się na tyle ciepło, by organizować ogniska, gdyż albowiem został on Lucy podarowany przez osobę, od której Lucy nie chce mieć już niczego, a najchętniej nie miałaby też z nią nic wspólnego) - po braku czapki, brak szalika może być już ciosem, który matkę rodzoną dobije, dlatego Lucy rozważa szybki zakup jakiegoś taniego ohydztwa w najbliższym centrum handlowym... którego to paskudztwa oczywiście Lucy nie będzie później nosić, gdyż albowiem trzeba jakoś dbać o image,
- brak pokładów "uśmiechu numer pięć", który pozwoli Lucy wytrzymać prawie dwa dni w domu jej rodzimym z miną pod tytułem "świetnie mi idzie, mam tylko przejściowe trudności, ale w ogóle to wychodzę na prostą i nie zaprzątajcie sobie mną głowy".

I pewnie dlatego, gdy Lucy przechodziła dziś znów przez cholerne świąteczne badziewie zwane również jarmarkiem świątecznym, zaklęła niezwykle szpetnie, gdy zaatakowała ją kolęda "Lulajże Jezuniu".

wtorek, 20 grudnia 2011

Weterynarz

- A Pani u nas pierwszy raz, prawda?
- Tak.
- To zapiszemy dane kiciusia. Ile ma lat?
- Dwa i pół roku.
- Rasowy?
- Nie, skądże...
- Ile waży?
- Hmmmmm... Nie mam pojęcia. Ale ciężki jest, jak się zapomni i zaśnie na mnie w środku nocy.
- Maść?
- Cały czarny.
- Jak się nazywa?
- Yyyyy... no... Ekhem... Ropuch.

Mina weterynarza - bezcenna.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Musi się udać

Idę jutro odkręcać całe zło. No dobra, nie całe, tylko część. Ale dla mojej mamy - całe, więc niech będzie...

I w sumie boję się.
Boję się, bo ilekroć o tym pomyślę, tyle razy dochodzę do wniosku, że nie umiem. Nie umiem się jeszcze pozbierać, kopnąć się w dupę i zacząć to wszystko odkręcać - chodzić za tym, przepraszać, tłumaczyć, uśmiechać się i odbijać od ściany. Jakoś tak ciągle czuję, że nadal najchętniej schowałabym się pod koc i...
I, tak... udawała, że mnie nie ma. I niech wszyscy dadzą mi spokój. Niech się odczepią. Niech też udają, że mnie nie ma. Niech nie prawią morałów. Niech nie mówią, jak mam żyć, a jak nie mam. Tak mi dobrze w tym moim cierpieniu. I wara. Spadać. Chcę spać.

Ale z drugiej strony to wiem też, że tak dłużej nie można. I że najgorsze mam już za sobą. I że po prostu muszę zrobić pierwszy krok, a potem drugi i wziąć się w garść, gdy nie uda się przy trzecim, a przy czwartym stchórzę, itd. Proste, prawda?

Pewnie część z Was nie zrozumie. Bo w sumie co to problem - podjąć decyzję i ją zrealizować?

A dla mnie takie proste nie jest.

Wracałam dzisiaj z pracy, po kolejnym dniu, który kazał mi się czuć jak nic, jak dno totalne, ktoś nic nieznaczący, i próbowałam wziąć się w garść.

I tak się zastanawiałam, co zmieniło się przez te kilka miesięcy. Szukałam w myślach czegokolwiek, co pozwalałoby sądzić, że jednak jest lepiej, że dałam radę i że dalej też dam.

I parę rzeczy się znalazło.
Potrafię już przecież wstać z łóżka. Nie zawsze chcę. Nie zawsze znajduję powód. Ale potrafię.
Potrafię jeść, bez wmuszania w siebie na siłę po tym, jak biłam rekordy nietknięcia niczego przez trzy dni, bo i tak nie przeszłoby mi przez gardło.
Potrafię patrzeć w lustro bez uczucia nienawiści. Nadal z niechęcią, ale już bez obrzydzenia.
Potrafię pojechać do pracy i nie ryczeć całą drogę.
Potrafię cieszyć się tym, co robię. Mieć prawdziwą frajdę, gdy coś mi się uda. Planować, realizować i wyciągać wnioski.
I tylko nie potrafię jeszcze utrzymywać tego stanu dłużej niż tydzień.

Ale uda mi się. Jakoś się uda.
W końcu to wszystko kosztowało mnie mnóstwo pracy. I osiągnęłam to sama. Choć ze sporym wsparciem rękawa Kobiety O Wielkim Poczuciu Humoru, w który przez ostatni rok wypłakiwałam się tak intensywnie, że należałoby go już pewnie odsalać.

Więc musi się udać.

czwartek, 15 grudnia 2011

...

Są takie dni, że boję się samej siebie.
Bo są takie dni, kiedy wolałabym, żeby mnie to w sumie nie było.
Bo w takie dni nie wystarcza mi ani autoironii, ani wciskania sobie na siłę bezsensownej nadziei, że kiedyś będzie lepiej.
Bo w takie dni nie mam już siły, żeby walczyć. Nie mam siły, żeby się starać.
Bo w takie dni nie słyszę nic miłego. I wracam z pracy, płacząc już w tramwaju. I wykręcam numery przyjaciół, chcąc po prostu usłyszeć kogoś, kto nie chce wydrapać mi oczu. Tak po prostu. I łudzę się beznadziejnie, że akurat w czwartkowy wieczór to nie mają nic lepszego do roboty niż czekać na mój telefon.
Bo w takie dni ryczę jak głupia, gdy w kuchni przebiega mi drogę kolejny robal o gigantycznych rozmiarach. I ryczę bardziej, gdy wchodzę do łazienki, w której naprawdę zepsuło się już wszystko, co mogło. I nie przestaję ryczeć, gdy rzucam na podłogę torebkę, w której od tygodnia leży list. Ten, którego nie mam odwagi otworzyć.
I zasypiam płacząc, bo przecież jutro będzie dokładnie tak samo.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Powinniście być dumni

- I powinniście być dumni z zawodu, jaki wykonujecie! I macie się starać więcej! Co to ma być? Ja się pytam, co to ma być? Nie może być tak, że siedzicie sobie przy tych komputerkach i nic was nie obchodzi. To jest żenujące! Wasza postawa jest nie do przyjęcia! Jak nie czujecie tego zawodu, to idźcie pracować na pocztę! Co wy sobie wyobrażacie?? - ciągnął "Miszczu" Mobilizacji i Zarządzania Ludźmi, gdyż skutki jego zajebistej polityki kadrowej i dalekosiężnych planów podboju wszechświata, a przynajmniej naszego globu, zaczynały coraz bardziej doskwierać zespołowi.

Bo prawda jest taka, że jest na kurwa za mało. I nie ma cudów. Rozmnożenie rybek, chleba i winna to w innej bajce było. I nie każdy w nią wierzy.

I może nawet dałabym się w swej naiwności wkręcić w poczucie winy, nieprzydatności i brak zaangażowania, jak to zwykle u mnie bywa... Może dałabym się... gdybym:
- co miesiąc nie patrzyła na swój odcinek wypłaty z ochotą poryczenia się, i nie byłyby to łzy szczęścia,
- gdybym nie pracowała właśnie 12 godzinę tego dnia (a sporo jeszcze przede mną), i nie jest to wyjątkowy wcale dzień,
- gdybym nie wracała do mieszkania, w którym wszystko, co mogło się zepsuć, już się zepsuło (tfu.. tfu... kurwa i odpukać w niemalowane), nie było obłażone przez karaluchy i inne robale, których nie jestem w stanie zidentyfikować, i gdyby nie chciało mnie sporadycznie zabić.

Tak, kurwa, mogę być dumna ze swojej pracy i ze swojego zawodu.
Bo już tylko duma mi chyba została.
Bo na pewno nie poczucie godności.

niedziela, 11 grudnia 2011

Szkolne takie brr...

Męczą Was jeszcze czasem szkolne koszmary?
Jakaś klasówka? Ciężkie zadanie? Upokorzenie przy tablicy?
Mnie nawiedzają nadal.
Niesamowite, że minęło już tyle lat, odkąd żadna pani Iksińska nie może mnie przepytać z nieregularnych czasowników, tangensów i cotangensów oraz interpretacji trenów Kochanowskiego, a ja nadal budzę się z potem na twarzy w środku nocy. I z poczuciem winy. Brrr...

Dziś przez pół nocy walczyłam z wypracowaniem historyczno-geograficznym i do tego stopnia sen był straszny, że jeszcze przez dobrych parę godzin po przebudzeniu zastanawiałam się, jak napisałbym to wypracowanie - co byłoby we wstępie, jakich argumentów bym użyła i jak podsumowała.

Brr.... brr... i jeszcze raz brr...

sobota, 10 grudnia 2011

Świąteczny nastrój

Wrocławski Rynek.
Tłumy ludzi obżerają się pierniczkami na świątecznym jarmarku. Wszędzie choinki, grzane wino, renifery i bombki. Grają kolędy. Świecą się światełka. Dzieci pokazują sobie Mikołaje. Rodzice wybierają prezenty pod choinkę albo słodycze, które zaraz wspólnie zjedzą. Hałaśliwa grupa kolędników wyśpiewuje jakieś świąteczne songi. Jeden z nich zaczepia ludzi, życząc im wesołych świąt.
- Najchętniej nakurwiłabym mu z laczka... - wypowiada współtowarzyszka korponiedoli, patrząc na wyróżniającego się nadgorliwością kolędnika.
- Właśnie miałam powiedzieć, że z ochotą pociągnęłabym mu serią z karabinu maszynowego... - odpowiedziała Lucy, wymieniając z korpotowarzyszką zrezygnowane spojrzenie, po czym razem ze zwieszonymi głowami przeszły przez świąteczny Rynek.
A wokół biegały dzieci ze słodyczami, grały kolędy i świeciły się świąteczne dekoracje.

czwartek, 8 grudnia 2011

Korporozmów ciąg dalszy

Z cyklu korporozmowy:

- Zaraz popełnię tu samobójstwo!!! - Wykrzyczała Najjaśniejsza z Gwiazd, wbiegając do pokoju jednego z korposzefów, akurat gdy byłam tam indagowana ja.

Najjaśniejsza z Gwiazd była zaaferowana nowym zadaniem, z którym (między nami mówiąc) kompletnie nie dawała rady (nie bez cienia jakiejś takiej podłej, nikczemnej i nieprzystającej damom - satysfakcji z mojej strony).

- Po prostu popełnię samobójstwo i będziecie mnie tu chować! Wariactwo jakieś zupełne dzisiaj! - wykrzykiwała nadal Najjaśniejsza, ale jej wydzieranie się i histeria na nikim nie robiły wrażenia.
Po prostu robi to za często.

- Nie możesz popełnić samobójstwa, bo... - zaczął korposzef.
- Tak, tak wiem. Nie macie już miejsca na nekrologach. Nie mogę Wam tego zrobić - wykrzyknęła znów Najjaśniejsza, wybiegając gdzieś dalej.

A ja stałam tam sobie, zbierając szczękę z podłogi i zastanawiając się, ile miłości własnej i poczucia zajebistości trzeba w sobie mieć, by emanować taką pewnością siebie? I czy pomieściłyby się w mojej małej kawalerce? Nie...pewnie trzeba by wynająć jeszcze jakiś garaż, bo mogłoby im być ciasno.

środa, 7 grudnia 2011

List do św. Mikołaja

Drogi święty Mikołaju,

najpierw myślałam, że zakpiłeś sobie ze mnie w tym roku.

Miętową czekoladkę podarowaną mi przez pana portiera z recepcji korpomolocha na dzień przed mikołajkami mogłam przecież tak odebrać, prawda?

Ot, to wszystko Lucy - tylko pan portier pomyślał o tym, żeby sprawić Ci przyjemność "od świętego Mikołaja". Tylko on.
Masz za swoje pusta egoistko Ty jedna, skupiona na sobie żałosna istoto, kreaturo leniwa. Ha! ha! - słyszałam już złowieszczą kpinę losu gdzieś z tyłu mojej głowy.

Ale potem zrozumiałam, że podarowałeś mi, święty Mikołaju, coś dużo cenniejszego tą małą miętową czekoladką.

Bo kiedy wróciłam jeszcze po coś do korpomolocha, czego w swoim tradycyjnym roztargnieniu zapomniałam zabrać, usłyszałam jeszcze:
- Nie myśl, że ja nie widzę...
- Czego? - spytałam przestraszona.
- Może inni nie widzą. Ale ja widzę. To jak się starasz, mała. I jaka smutna tu czasem przychodzisz. I jaka zmęczona wychodzisz. I wiesz co, mała? Kiedyś naprawdę wszystko się ułoży, sama zobaczysz. Jak ktoś się stara, to to nie idzie na marne. A teraz szuruj już do domu, bo naprawdę późno jest. Kota idź nakarm!

I prawie wypchnął mnie za drzwi korpomolocha.

A ja całą drogę do domu uśmiechałam się, trochę tylko porykując jak głupia, po ciężkich przejściach poranka (ale o tym może kiedyś indziej... albo w ogóle zapomnę i będę udawać, że wcale nie zawiodłam się na grupowej solidarności korpotowarzyszy niedoli... ot reset, delete, itd.).

I za to Ci dziękuję święty Mikołaju. Oby więcej takich miętowych czekoladek w moim życiu.

A teraz kota idź nakarm. Albo jakieś renifery. Czy coś.