Drogi święty Mikołaju,
najpierw myślałam, że zakpiłeś sobie ze mnie w tym roku.
Miętową czekoladkę podarowaną mi przez pana portiera z recepcji korpomolocha na dzień przed mikołajkami mogłam przecież tak odebrać, prawda?
Ot, to wszystko Lucy - tylko pan portier pomyślał o tym, żeby sprawić Ci przyjemność "od świętego Mikołaja". Tylko on.
Masz za swoje pusta egoistko Ty jedna, skupiona na sobie żałosna istoto, kreaturo leniwa. Ha! ha! - słyszałam już złowieszczą kpinę losu gdzieś z tyłu mojej głowy.
Ale potem zrozumiałam, że podarowałeś mi, święty Mikołaju, coś dużo cenniejszego tą małą miętową czekoladką.
Bo kiedy wróciłam jeszcze po coś do korpomolocha, czego w swoim tradycyjnym roztargnieniu zapomniałam zabrać, usłyszałam jeszcze:
- Nie myśl, że ja nie widzę...
- Czego? - spytałam przestraszona.
- Może inni nie widzą. Ale ja widzę. To jak się starasz, mała. I jaka smutna tu czasem przychodzisz. I jaka zmęczona wychodzisz. I wiesz co, mała? Kiedyś naprawdę wszystko się ułoży, sama zobaczysz. Jak ktoś się stara, to to nie idzie na marne. A teraz szuruj już do domu, bo naprawdę późno jest. Kota idź nakarm!
I prawie wypchnął mnie za drzwi korpomolocha.
A ja całą drogę do domu uśmiechałam się, trochę tylko porykując jak głupia, po ciężkich przejściach poranka (ale o tym może kiedyś indziej... albo w ogóle zapomnę i będę udawać, że wcale nie zawiodłam się na grupowej solidarności korpotowarzyszy niedoli... ot reset, delete, itd.).
I za to Ci dziękuję święty Mikołaju. Oby więcej takich miętowych czekoladek w moim życiu.
A teraz kota idź nakarm. Albo jakieś renifery. Czy coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz