środa, 29 czerwca 2011

Magiczna cyfra- cztery

Jestem zajechana jak koń po weesternie. Kiedy po pracy usiadłam w tramwaju, poczułam jak boli mnie absolutnie każdy mięsień, a w głowie huczy, i miałam wrażenie, że nigdy ale to przenigdy nie uda mi się z tego siedzenia wstać.

To był mój czwarty dwunastogodzinny dyżur w tym miesiącu i naprawdę dziękuję Bogu/opatrzności/losowi/albo po prostu kalendarzowi, że czerwiec się jutro kończy i nie ma już szans na to, że dostanę w tym miesiącu jeszcze z jeden nadprogramowy dyżur.
Kolejny dopiero za kilkanaście dni.

Nie będę się dziś silić na cokolwiek, co miałoby ręce i nogi, bo naprawdę wymiękam. Zamierzam przykryć się kocem i odpłynąć na (hmmm... całe 8 godzin! :]).

A jutro moje imieniny - wprawdzie ich nie obchodzę (bo i co tu obchodzić?), ale jutro po tym jak skończę pracę około godz. 21, idę się napić. Ten miesiąc zasłużył na to, by wychylić za niego parę głębszych. W piątek nie muszę wstawać wcześnie.

wtorek, 28 czerwca 2011

Inne słońca niż to nade mną

Tak gdzieś w okolicach jednej piątej czterystustronicowego raportu (a żeby was... za takie długie raporty...), nie daje mi już spokoju ta piosenka:



Zawsze o niej myślę, gdy zaczynam dochodzić do wniosku, że czas wyluzować. "Podobno jeszcze ciągle istnieją inne słońca niż to nade mną" - to słowa,które ironicznie mówią: młoda, daj sobie na wstrzymanie, bo Ci żyłka pęknie, rozejrzyj się, świat nie kręci się tylko wokół sprawy/człowieka/wydarzenia/zadania, na którym zafiksowałaś się tak bardzo, że nie widzisz już nic poza tym.

I z tym optymistycznym akcentem zamierzam położyć się na trzy godziny, by wrócić do lektury pasjonującego raportu.

Dobranoc.

Nie chwal dnia, itd.

Gdybym miała opisać jednym prostym przykładem co sprawia, że uważam się za wyjątkowego pechowca i osobę, która jakoś niesamowicie łatwo przyciąga absurdy, to pewnie opowiedziałabym o dzisiejszym dniu. Nie mogę opisać wszystkiego ze szczegółami, ale w dużym skrócie było tak:

1 - dzień zaczął się świetnie, wstałam bez potwornego bólu głowy (ostatnio rzadkość), względnie wyspana, pozytywnie nastawiona do życia, itp. itd. i pojechałam nakarmić kota i rybki znajomych, którzy są wakacjach

2 - kot nakarmiony i nawet wykazywał oznaki polubienia mnie, rybki ciężko wyczuć, w każdym razie poszło szybko, sprawnie, tak że miałam nawet godzinę na dojechanie do pracy i śniadanie (to też rzadkość)

3 - po śniadaniu żywo ruszyłam do Empiku, gdzie drogą kupna nabyłam upragnione płytę i książkę, w tym momencie już niemal fruwałam nad ziemią ze szczęścia, wyobrażając sobie, jak to miło spędzę dzisiejszy wieczór opatulona kocem z kubkiem kakao, książką w ręce i muzyką w tle

4 - a potem weszłam do pracy...

5 - i kataklizmy zaczęły na mnie spływać zewsząd...

6 - najpierw był e-mail z totalną zjebką za tekst, za który jeszcze wczoraj niemal noszono mnie na rękach

7 - potem kwestia innego tekstu - gdzie odegrałam rolę kwatuszka do kożucha (zajefajnie...)

8 - a na koniec wpis na fb, który dobił mnie już, dogiął do podłogi i generalnie posunął jeszcze ze dwa piętra poniżej gruntu - ale tu szczegółów podać nie mogę

a jaki będzie wieczór?

z pisaniem nudnawego tekstu o niczym i czytaniem czterystu stron raportu, by przygotować się na jutrzejszą rozmowę

po prostu

HIP HIP HURRA...

p.s. i niech będzie, że marudzę, dzisiaj mam prawo

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Z cyklu: zadziwiam samą siebie

Zgłodniałam. Hmmm... kiedy ja ostatnio coś jadłam... Ok.... To było dawno temu.
Kuchnia. Lodówka. Co my tu mamy? Masło, zwiędłe tygodniowe rzodkiewki, jajka (co do świeżości których zgłaszam spore wątpliwości), za to puszka Whiskasa, pięć saszetek jedzenia dla kiciura, jakiś nowy żywieniowy wynalazek z zoologicznego ("Koty za tym przepadają, gwarantuję Pani"), mleko dla kota (którego nawet powąchać nie chciał).
Nic dla mnie.

Hmmm...

Szafka z przegryzkami?
Trzy niteczki makaronu, te ohydne płatki śniadaniowe, które postanowiłam jakoś upłynnić z miesiąc temu, opakowanie po ciastkach (no tak ostatnie podjadłam ukradkiem przed samą sobą...), sucha karma dla kota firma X opakowanie duże, sucha karma dla kota firmy Y opakowanie średnie, małe opakowanie suchej karmy firmy Z...

Tak... Czas się leczyć.

Melduję wykonanie zadania

Wczoraj usłyszałam, że - cytuję - ”uroczo użalam się nad sobą na blogu”, więc dziś dla odmiany będzie odtrąbienie małego sukcesu :P

Ćwiczenia z oszczędzania uważam za satysfakcjonujące.
Przeżyłam. Mój zwierzęcy współlokator również (wprawdzie nadal wygląda jakby tydzień temu skończył trzyletni pobyt w Oświęcimiu, ale to bez związku z zaistniałą sytuacją). Ciężko było, ale udało się :)

Już nie mogę doczekać się, gdy kupię sobie te dwie płyty i książkę, na które tęsknie spoglądam w Empiku średnio raz w tygodniu. Jeszcze nie zaglądałam na konto, ale mam nadzieję, że zapierniczanie po nocach w ostatnich tygodniach pozwoli mi też wydać trochę pieniędzy na Młodego, jak już przyjedzie pod koniec miesiąca. Może nawet uda się mi się kupić sobie tę ładną letnią (kolorową! - co dla mnie nietypowe) sukienkę, którą niedawno wypatrzyłam.
Ale pewnie nie... Bo jeszcze Opener przecież, a to spory wydatek.
No nic, w każdym razie udało się i w związku z tym mogę oficjalnie ogłosić, że z rachunkami za moje mieszkanie da się przetrwać.

niedziela, 26 czerwca 2011

Niedzielnie

Jeśli w ogóle istniejesz jako kategoria pojęciowa, wierny czytelniku mojego bloga, składam Ci dzisiaj przeprosiny.
Dzisiaj też nie będzie notki z pełnych absurdów dynamicznego dnia.
I żeby było jasne - razem z przeprosinami nie będzie wyrazów żalu czy skruchy.
Opierniczałam się przez cały dzień - podobnie jak wczoraj - z tym, że dziś nie odsypiałam. Dzisiaj najzwyczajniej w świecie obijałam się. I czyniłam to z największą przyjemnością.
To był mój pierwszy weekend od... miesiąca?... hmmm... może dwóch, gdy nie musiałam robić prawie nic (no dobra dwa teksty dzisiaj rano, ale krótkie, więc przed 11 byłam już po pisaninie). Wylegiwałam się, rozbudowywałam komunikację miejską w kilku miastach (Traffic Tycon... :]), zagłaskiwałam kiciura do znudzenia (jego lub mnie - taki mały konkurs).
Mam też za sobą wielkie pranie i małe sprzątanie (jak przystało na niedzielę) i uczucie błogiego lenistwa.
I w sumie po raz pierwszy od bardzo dawna wstanę w poniedziałek z jakąś nawet taką hmm... chęcią do pracy :P

Day off

Przespałam dziś, a w zasadzie to już wczoraj, 19 godzin... Przez pozostałe pięć snułam się po mieszkaniu w piżamie, zjadłam śniadanio-obiado-kolację (cywilizacji dziękujemy za gotowe dania Knorra) i grałam... Och grałam... :) Dogrzebałam się do Traffic Giant Tycon i zapomniałam o bożym świecie. Do tego stopnia, że nie zajrzałam nawet do Wysokich Obcasów, które normalnie pochłaniam od razu po kupieniu.

To było fajne - zrobić sobie taki dzień zupełnego luzu. Mieć w nosie wszystko. Wrócić do dawnego hobby. Zapomnieć o wszystkich problemach i trudnych rozmowach, które mnie czekają i nie wywinę się od nich.

A teraz wtulam się w kocia (jako taki słodki przytulający się do mnie kociak nie zasługuje na miano kiciura) i idę dalej spać.
Jutro, a w zasadzie dzisiaj, już nie będzie tak różowo.

sobota, 25 czerwca 2011

Wszystkiego najlepszego

Wiem, że to w sumie taki sam dzień jak dziesiątki innych w roku. Wiem też, że nie ma żadnych szans na to, że akurat wtedy stanie się coś niezwykłego, odmieni się całe moje życie, doznam życiowego olśnienia, bla, bla, bla i tym podobne bzdety.
Ale do jasnej cholery... nie chcę spędzać tego dnia w pracy :(

Każdego roku jest tak samo. Każdego moje urodziny są jednym z najsmutniejszych dni w roku, kiedy uświadamiam sobie, że coś jest chyba nie tak.
Cztery lata temu przesiedziałam je przed telewizorem w domu. Trzy lata temu spędziłam w pociągu - nie pamiętała o nich nawet moja przyjaciółka i współlokatorka, która do tego pociągu dosiadła się po pięciu godzinach. Dwa lata temu miałam blisko 39 stopni gorączki, a moja przyjaciółka uparła się, by zrobić mi imprezę urodzinową, z której wyszłam chyba jako pierwsza. Rok temu... ech... do tego lepiej chyba nie wracać.

Jak będzie w tym roku? Jak znam swoje szczęście, będę miała masakrę: coś się zapali, spadnie z nieba, uderzy w inny samochód (wielokrotnie)i będzie tamować ruch, zalewać mieszkania i generalnie gwałcić, łupić i palić. Czyli jak to na dyżurze.

A poza tym pewnie znów dostanę mnóstwo sms-ów od znajomych, którzy nie odzywają się przez cały rok, ale tego dnia postanowią uszczęśliwić mnie tekstem w stylu: "Jako, że dziś urodziny ma Harry Potter, Tobie również wszystkiego najlepszego!".

Zatem: najlepszego...

czwartek, 23 czerwca 2011

Na Dzień Ojca

- Dzień dobry! W czym mogę pomóc?
- Dzień dobry! Nazywam się tak i tak i mieszkam tu i tu, i my mamy przy naszym domu takie miejsce, wie Pani, taką dziuplę, no i z tej dziupli uciekła nam dziś pustułka...
- Pustułka... mówi Pan... Aha...
- No tak... No i ona teraz atakuje dzieci i przechodniów...

Zaczyna się (!@%$W^^#$%T&@!!&^%!) - pomyślałam, wywracając do góry oczami i zastanawiając się, ilu wariatów przyjdzie mi jeszcze wysłuchać tego dnia.
Tymczasem okazało się, że pan X miał poważny problem i po prostu szukał kogoś, jakiejś straży zwierzęcej czy innych służb, które pomogłyby w unieszkodliwieniu niebezpiecznego ptaka bez szkody dla samego wystraszonego stworzenia.

I pomyślałam sobie, że jestem okropna. Że zepsuła mnie ta praca doszczętnie. Że traktuję ludzi według schematów. I że mam ich gdzieś. A przecież nie o to chodzi w moim zawodzie.

Kiedyś tak nie było.
I chyba kiedyś nie byłam też tak skoncentrowana na sobie.
Ble... czy ja się staję moim ojcem?

Deszczowo i dobrze

Zafundowałam sobie dzisiaj długi nocny spacer w deszczu. Wiem... brzmi jak z łzawego filmu klasy B. Ale ja nie o tym.

Tak sobie szłam i szłam, odcięta od wszystkiego, ze słuchawkami w uszach i piosenką w głowie (która poniżej), a obok mijali mnie ludzie. Patrzyłam na te wszystkie roześmiane dziewczyny w ładnych sukienkach, chłopaków wylewających się z knajp pod estakadami, grupki dobrze bawiących się studentów, zakochane pary i skłócone pary. Patrzyłam i myślałam o kolejnej znienawidzonej domówce,z której oczywiście wyszłam jako pierwsza. O tak... nienawidzę ich nienawiścią szczerą, prawdziwą i dozgonną. Tego siedzenia za stołem i udawania, że świetnie się bawię, wpychania w siebie kolejnego talerzyka czegoś, kolejnego chipsa, bo nudno, bo skrępowanie, bo nie ma o czym gadać. Tego siedzenia i milczenia, bo ostatecznie zawsze się poddaję.

Więc szłam sobie, patrzyłam, myślałam. I nagle poczułam się tak...
...staro.

Dziwne, prawda?

A. ma rację. Starość to nie stan twojego ciała i nie stan twojego zdrowia. To stan twojego umysłu. Jeśli pozwalasz sobie czuć się staro, jesteś stary.

I wiecie, co zrobiłam? Złożyłam parasol. Ściągnęłam żakiet. Zdjęłam buty. I szłam sobie w ulewie, brodząc po kostki w wodzie i czując jak deszcz spływa po całym moim ciele.

I wiecie, co? Po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam, że jeszcze żyję. Naprawdę jeszcze żyję.

środa, 22 czerwca 2011

Słitaśne rozmowy

- Cześć! Mam do Ciebie pytanko. W końcu jesteś najbardziej znaną dziennikarką we Wrocławiu! :))))) :))) :))(już samo przymilanie się wystarczyło, bym omal nie rzygnęła na klawiaturę, emotikonki tylko dopełniły dzieła)
- Co tam?
- Wysłałem do Ciebie informację prasową. Da się z tego, coś zrobić? Tak szczerze?
- Szczerze? Nie ma najmniejszych szans. Nie zajmujemy się takimi... (...bzdurami - cisnęło mi się na klawiaturę) rzeczami.
- Dzięki ogromne. Cieszę się bardzo, że jesteś szczera. Nie piszesz czegoś w stylu: zobaczymy, itd., tylko piszesz od razu prawdę :)))))) :)))) :)))) (tu już naprawdę siłą woli powstrzymywałam się przed zwróceniem śniadania - a byłoby szkoda, bo było dobre)
- Zawsze do usług!

jeszcze parę takich "słitaśnych" rozmów i usunę konto na fb, przysięgam

wtorek, 21 czerwca 2011

Coś radosnego

Zastanawiam się powyżej jakiej liczby kubków kawy, picie kolejnego jest już tylko oszukiwaniem samego siebie. 6? 7? 8?
Dochodzę w każdy razie do rekordów :) Dziś znowu miałam noc z tfu...rczością, ale teraz powinnam mieć już z górki.

A z przyjemnych kwestii - dostałam nominację (!), krajową dodajmy, za coś, co spędzało mi sen z powiek przez długie tygodnie. Chyba więc było warto.

Idę pospać. Należy mi się.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Gdybanie

Lubicie czasem sobie pogdybać? Poświęcić kilkanaście minut na rozmyślania "a co by było gdyby"?

Nie, nie mówię o myśleniu wstecz: co by się stało, gdybym wtedy zachowała się inaczej albo jak potoczyłyby się sprawy, gdybym nie zrobiła tego czy tamtego. Nie. Takie myślenie nie ma sensu. Za to można bardzo się nim poranić. Coś o tym wiem.

Mam na myśli rozważania o przyszłości: co będzie, jeśli zrobię tak i tak.

Nie chodzi mi też o marzenia w stylu: co by było, gdybym wygrała trzy miliony albo dostała awans. Myślę raczej o planowaniu rzeczy trudnych, których się boimy, ale męczą nas i dlatego myślimy o nich coraz intensywniej.

Mam taką jedną myśl, która mnie nie opuszcza. Czasem przeraża. Ale czasem myślę o niej z coraz większą przyjemnością.
Nie, nie powiem Wam, o co chodzi.
Będę ją sobie obracać w głowie. Aż w końcu... Ale o tym sza.

Nie mogę dziś już patrzeć na komputer.
Posiedziałam jakąś godzinę nad Odrą na Ostrowie Tumskim. Nie powinnam tam być. Powinnam wtedy zabierać się do kolejnej pisaniny. Ale miałam już dość. Popatrzyłam na tych wszystkich ludzi, którzy cieszyli się wolnym popołudniem. I okropnie im zazdrościłam.

A zazdrość to ponoć najgłupszy z grzechów. Pamiętam jeszcze z lekcji religii =) Najgłupszy, bo nic ci nie daje, a jednocześnie grzeszysz.

A skoro już mowa o religii - moja młoda miała w niedzielę pierwszą komunię. Pominę wszystko, co ciśnie mi się na klawiaturę, gdy myślę o organizowaniu szopki pod tytułem "pierwsza komunia" dla grupy autystycznych dzieci niekontaktujących z rzeczywistością. Pominę, bo bez sensu jest irytować się na coś, na co nie ma się absolutnie żadnego wpływu. W każdym razie komunia była. Relacji jeszcze nie mam, ale gdy rozmawiałam w sobotę z siorą, była zestresowana jak nigdy.

To niesamowite, że moi siostrzeńcy są już tak duzi. Nawet nie wiem, kiedy tak urośli. Pamiętam pasowanie na ucznia młodego. Głupio się przyznać, ale wzruszyłam się, kiedy dostawał po ramieniu tym samym wielkim ołówkiem od tego samego człowieka,który jeszcze kilkanaście lat temu kładł ten ołówek na moim barku. Starzeję się :) Przecież dopiero co, trzymałam na rękach takie małe stworzonko z ciemnymi oczami, uczyłam chodzić, a potem jeździć na rowerze, pokazywałam literki, rozpieszczałam słodyczami, a potem stawałam się już tylko "wakacyjną" ciocią od wypadów na miasto - do cukierni i na spacery.

Przepraszam za sentymentalizm i ten strumień różnych myśli. Po prostu okropnie dzisiaj tęsknię.

niedziela, 19 czerwca 2011

Na dzisiaj

Pobudka

Dzisiaj mam jeden z tych dni, kiedy wolałabym się nie obudzić.
Na to nie ma jednak najmniejszych szans, bo kiciur znalazł nowy - bardzo skuteczny -sposób, jak poderwać na nogi to dziwne dwunożne stworzenie, które czasem pojawia się w jego mieszkaniu.

Recepta jest prosta: podchodzę do stworzenia leżącego na łóżku, usadawiam się zaraz obok twarzy, sprawdzam... oczy zamknięte, OK, podchodzę jeszcze bliżej, i jeszcze ciut bliżej, wyciągam łapkę... i.... chrast pazurami po oku. Sukces! Stworzenie wstaje!
Tylko czemu tak wrzeszczy?

sobota, 18 czerwca 2011

Zwierzęcy Wrocław?

- Cześć ciociu!
- No cześć kochanie! Co porabiasz?
- No właśnie idę siku - zakomunikował mi młody, oddalając się w kierunku łazienki i kontynuując telefoniczną konwersację ze mną (co później wyjaśniła mi moja siora, bo ja jednak skłaniałam się ku przekonaniu, że istnieje coś takiego jak savoir vivre w jego słowniku pojęciowym). :)

W toku owej konwersacji dowiedziałam się, że najważniejszą częścią przyjazdu do mnie będzie:
a) ZOO
b) ZOO
c) ZOO
długo, długo nic
...
i mój kot (czy on lubi się głaskać? a lubi jak się go głaszcze po brzuchu? a lubi spać na łóżku? a ze mną też będzie chciał spać?).

Mam więc jakiś miesiąc z okładem, żeby wyczaić we Wrocławiu miejsca, gdzie gęstość zwierza na metr kwadratowy będzie co najmniej zadowalająca jak w ZOO lub w moim mieszkaniu - inaczej wyjazd do cioci okaże się totalną klapą. Gdyby ktoś miał jakieś sugestie, jestem otwarta na propozycje.

Biorę pod uwagę także Ogród Japoński. To jedno z pierwszym miejsc, jakie zobaczyłam we Wrocławiu, kiedy zaczynałam studia. Do końca życia nie zapomnę tych wielkich zachwycających ryb pływających tuż pod powierzchnią wody.

Ogromnie się cieszę na ich przyjazd. Po raz pierwszy odkąd przyjechałam do Wrocławia, odwiedzi moja rodzina. Będzie okazja, by pokazać, że jednak dałam radę.

piątek, 17 czerwca 2011

Bez pracy nie ma...

Chyba w ostatniej „Polityce” wyczytałam, że średnio zanim absolwent uczelni znajdzie pierwszą pracę upływa rok. Rok!
12 miesięcy zastanawiania się, co jest ze mną nie tak, że nikt mnie nie chce.
365 dni zachodzenia w głowę: czy dobrze napisałem/napisałam CV, czy nie popełniłem/łam błędu wybierając taką a nie inną uczelnię lub kierunek studiów, czy umiem się dobrze zaprezentować na rozmowie kwalifikacyjnej, a może jestem zbyt śmiały/śmiała? albo wręcz przeciwnie za mało przebojowy/wa? Może to z moim wyglądem jest coś nie tak? Albo nie wiem… nic nie potrafię i to widać już od pierwszego wejrzenia?

Rok temu na targach pracy, które opisywałam, spotkałam dawną znajomą. Kilka miesięcy wcześniej skończyła studia, w sumie już drugie. Łebska dziewczyna, ładna, łatwo nawiązująca kontakt. I załamana. Opowiadała o dziesiątkach, ba, setkach wysłanych życiorysów, nieustannym przeglądania ofert pracy i kilku bulwersujących rozmowach kwalifikacyjnych (bulwersujących, bo najwyraźniej kilku panom szefom rozmowa kwalifikacyjna pomyliła się z agencją towarzyską).

Zauważyliście, jak duże znaczenie ma dla nas praca? Jak wiele osób definiuje się poprzez swoją pracę? Sama się na tym łapię. I łapię się na tym, że patrzę na innych poprzez ich pracę.

Jest impreza. Poznaję kogoś nowego. Jak się nazywasz, bla bla bla. A czym się zajmujesz? – tak jakby to było kluczowa informacja pozwalająca mi zrozumieć, z kim mam do czynienia. Acha… jesteś informatykiem, urzędnikiem, pracujesz na uczelni. I wszystko jasne.

- Jestem bezrobotny – usłyszałam ostatnio od kogoś na jednej z takich imprez. I co z siebie wydukałam?
- To żaden wstyd!

A powinnam się po prostu uderzyć w głowę i to solidnie, żeby zapamiętać, że bolało.

Wałbrzysko

Do dość pustawego autobusu na jednym z wielu okropnych wałbrzyskich przystanków wsiada sześcioosobowa rodzina. Z daleka widać, że groszem, eufemistycznie określając, nie śmierdzą i generalnie nie dlatego, że los jest niesprawiedliwy, płace w Polsce słabe, a utrzymanie rodziny kosztuje. Pieniądze się ich jakoś po prostu nie trzymają, a ten alkohol to taki w Polsce drogi, że Pani... no nijak wyżyć się nie da...
Jedno z dzieci usadawia się na siedzeniu, drugie prze dalej, wgłąb autobusu. Mamusia, odziana w dres nie pierwszej świeżości, za to ze świeżą solarką i wielkimi odrostami na niemytych od wielu dni włosach, krzyczy za nim:
- Kevin, ja pier... czy ty chodź raz nie mógłbyś nigdzie nie leźć??? Siadaj tu obok Klaudii! Nie będę za tobą z Sandrą na rękach łazić!

No HAmeryka, Panie, HAmeryka...

czwartek, 16 czerwca 2011

Wiem, to banalne jest

Obiecałam sobie, że nie będzie tu smutnych notek, no ale co poradzę na to, że wesoło mi nie jest. Ale nie będę rozwijać wątku.

Z innych spraw:
Zaczynam ćwiczenia z oszczędności. Do końca miesiąca zostało mi 600 zł i za to muszę przeżyć, czyli jeść, od czasu do czasu kupić coś do domu, nakarmić kota, kupować bilety, itd. Niby dużo, ale jeśli wezmę pod uwagę, że dziś nie kupując prawie niczego, wydałam prawie 30 zł, zaczyna mi się robić słabo. Oby nie wyskoczyły mi żadne nieprzewidziane wydatki.

Pobiłam rekord niewyspania w tym tygodniu. Poniedziałek - 4 godziny snu, wtorek - jakaś godzina, środa - też ze 4... To był trudny tydzień.

Młody zbiera pieniądze na wakacyjną podróż do cioci. Dziś pochwalił się, że ma już ponad 50 zł. To prawie na bilet w obie strony. Muszę zacząć wymyślać, gdzie go zabiorę, gdy już przyjedzie.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Ciężki dzień -> długa noc

Mam ochotę się rozbeczeć. Tak usiąść sobie w kąciku, wyciągnąć paczkę chusteczek i ryczeć sobie w kocyk.
Szkoda, że już jestem za duża na takie "zabawy".

niedziela, 12 czerwca 2011

...

Mam za dużo czasu, żeby myśleć. Paradoksalnie - bo tak ogólnie nie mam go zbyt wiele.
I nie chcę tak.

Goście, goście

Toczę boje.
Z moim kiciurem.
A raczej z naszymi kilkunożnymi towarzyszami, którzy bardzo polubili jedzenie kiciura.
Codziennie jest to samo. Kot dostaje jedzenie do miski, zabiera się za nie z zapałem godnym biednego murzyńskiego dziecka z zapomnianej afrykańskiej wioski cierpiącej na klęskę słabych płodów rolnych, a pół zawartości miski ląduje na podłodze. Na to czeka tylko cała wataha mrówek (tak btw czy ktoś wie, jak się formalnie nazywa stado mrówek?, pytam, bo chciałabym wiedzieć z kim mieszkam), które robią najazd na kuchnię. O ile jestem w domu, szybko sprzątam całe to ustrojstwo i problem z głowy, ale w domu - jak wiemy - bywam tylko, by nakarmić kota i paść na twarz. Zatem kiedy wracam po prcy wieczorem lub w nocy podłoga w mojej kuchni tańczy, śpiewa i harcuje, a ja mam ochotę odwrócić się na pięcie i uciec z krzykiem. Ble...

sobota, 11 czerwca 2011

I jeszcze jedno...

W dzisiejszych "WO" świetny tekst Magdy Piekarskiej o Ewie Szumańskiej (jeszcze nie ma w necie, ale jak będzie dorzucę linka).
Najbardziej uderzył mnie fragment z cytatem słów samej Szumańskiej: " W ostatnich dziesięciu latach dużo myślę o śmierci. Wracam do niej jak do zadania, które trzeba wykonać, a więc i podjąć pewne przygotowania (...) A niedawno poczułam, że śmierć jest niesłychanie blisko. Nie w czasie - tego nigdy się nie wiem - ale w przestrzeni. (...) I to odkrycie wcale mnie nie przestraszyło, odwrotnie".
Piękne, prawda?

KICIUROWO

Jaki aparat, takie i zdjęcia. Poniższe foty przedstawiają główne czynności życiowe kiciura, czyli generalnie sen-sen-sen-sen-czasem posiedzę przy oknie-sen-sen-sen-o dla odmiany sobie pośpię.





Wiecie, jaki jest stały motyw w większości horrorów? Migające światło w ciemnym korytarzu. Dokładnie tak jak teraz za drzwiami mojego mieszkania. Czekam więc na mordercę, ducha, ewentualnie małą przeraźliwie bladą dziewczynkę o twarzy zasłoniętej długimi czarnymi włosami (to ostatni hit horrorów).

Szczerze mówiąc, to pewnie gdybym spotkała, któreś z tych stworów dzisiaj o wczesnym poranku (czyli około godz. 12), to przeszłabym obok obojętnie, pozostawiając zjawę w lekkiej konsternacji. Sama bowiem wyglądałam i czułam się jak potwór z takowego filmu.

Zdecydowanie czas wprowadzić zasady normalnego życia/picia...

czwartek, 9 czerwca 2011

W sumie o niczym czyli ogólne narzekanie

Jest prawie godz. 14, a ja ciągle nie wyszłam z łóżka. I bynajmniej nie z lenistwa. Od rana poprawiam coś, dopisuję, dostaję nowe zadania i je z bólem realizuję. A dziś miałam być zupełnie gdzie indziej i załatwiać coś innego...

Chyba właśnie zarzuciłam edukację. Tzn. niby nie, bo jeszcze mogę to jakoś załatwić, ale no cóż... znam siebie. Tak samo było poprzednim razem.

Z cyklu narzekanie:

Zirytował mnie dziś listonosz. Walił w moje drzwi tak, jakby co najmniej paliło się na klatce, a on potrzebował dostać się do mojego mieszkania, by nie zginąć w płomieniach. Nie no... ja rozumiem, że zepsuty dzwonek może niejednego wyprowadzić ze stanu ogólnego szczęścia, ale żeby się tak na drzwiach wyżywać? A jak już mnie "obsłużył", usłyszałam:
- To wszystko. Może już sobie pani iść.
Zatkało mnie... I nie wiem, czy to ja czegoś nie załapałam, czy on? No bo to on chyba był gościem?

Ja w ogóle mam taki odchył, że domagam się od ludzi minimalnego chociaż poziomu uprzejmości. Nie rozumiem, co to za problem, by nie odburkiwać komuś na odwal, gdy zapytam, czy ma jeszcze taki a taki tygodnik albo czy dostanę to i to? Wczoraj kobieta w kiosku tak mnie zdenerwowała, że nie wytrzymałam. Wyrzuciłam z siebie, że jeśli nie lubi swojej pracy, to w urzędzie na pewno znajdzie jakąś alternatywę, i jej będzie łatwiej i właściciel kiosku też się na pewno ucieszy, gdy wzrosną mu obroty, bo ja już na pewno więcej tam nic nie kupię.

Żeby była jasność, nie domagam się, by kobiecina z przylepionym do twarzy uśmiechem numer pięć radośnie odpowiadała na moje pytania. Wystarczy, że nie zrypie mnie za to, że śmiałam zapytać jakie rodzaje wód mineralnych mają. Za dużo wymagam?

Ja też nie zawsze tryskam szczęściem (no dobra - prawie nigdy nie tryskam szczęściem), nie wyobrażam sobie jednak, by mój zły humor miał się odbijać na kontaktach z ludźmi, z którymi muszę rozmawiać jako pracownik swojej firmy.

środa, 8 czerwca 2011

Kwestia percepcji

- No cześć Lucy! Dzwonię, żeby Ci pogratulować!
- Czego?
- No dzisiejszej półtorej kolumny!
- Mówisz o tym nudnym tekście?
- Mówię o tym tekście, który zajął dwie strony w krajowej!
- Mówisz o tym tekście z zaje... dużym zdjęciem, które zajęło pół strony?
- Tak, chyba mówimy o tym samym, ale coś mi się wydaje, że inaczej na to samo patrzymy :P

Ta doba jest bez końca

To miał być pierwszy od czterech dni wieczór bez bębnienia w klawiaturę. Cóż... Nie będzie. Sama jestem sobie winna. Gdybym w sobotę nie odchorowywała piątku, pewnie teraz miałabym więcej czasu.
No dobra... Nie miałabym, bo wzięłabym się za któryś z czterech innych tekstów, które mam do napisania. Co nie zmienia faktu, że część miałabym już za sobą. A nie mam.

Chciałabym, żeby doba miała 48 godzin. Nadal robiłabym wszystko tak jak przy 24-godzinnej, ale resztę bym przesypiała :) Sen to to, czego desperacko potrzebuję...

Dlaczego?

Bo każdego ranka powtarza się ten sam schemat. Już niemal dotykam opuszkami palców nagrodę Pulitzera, stojąc na scenie przed tłumem ludzi, gdy nagle.... Mrauuuuuu... Miauuuuu. Mrauuuu.... wdziera się w mój sen.

Tradycyjnie - pierwsze oznaki, że mój kiciur już wstał, ignoruję, licząc na przywołanie przyjemnego snu.

MRAUUUUU.... MIAUUUU.... MRAUUUU.... Nie poddaje się jednak mój kot i złośliwie usadawia się tuż obok mojej głowy, by jeszcze bardziej spotęgować efekt.

- No już, już.... Potem się pobawimy - wycedzam przez zęby, odwracając się na drugi bok, ale kiciur nie daje za wygraną. Wdrapuje się na mnie i chodzi po mnie, wbijając w moje biedne plecy lub bok swoje pazury.

MRAUUUU... MIAUUUU.... MRAUUU....

I wtedy następuje kulminacja. Tzn. ja wyrzucam z siebie stek słów powszechnie uznanych za nieprzystające 24-letniej damie, kot wreszcie znajduje dla siebie wygodną pozycję (najczęściej z tylnymi łapami na mojej twarzy, ewentualnie w wersji soft - z ogonem na tejże), a mój sen macha mi radośnie rączką, mówiąc: "to do wieczora".

A wieczory są dłuuugie...

wtorek, 7 czerwca 2011

Wejście smoka?

Zatem wracam. Na jak długo i jak często? Się okaże.
Dlaczego? Bo zatęskniło mi się do pisania dla siebie samej, z przyjemnością i bez wyznaczników gatunkowych - ot taki strumień wolnych myśli.

Dużo się pozmieniało. Bardzo dużo. Ale o tym pisać nie będę. Raczej o absurdach - jak zawsze, w końcu w nich jestem najlepsza.

No bo jak np. nie uznać za absurd, że tuż po tym jak pozbyłam się niechcianych wielonożnych współlokatorów, pojawili się kolejni? Jeszcze bardziej upierdliwi i jeszcze bardziej wielonożni? A co robi mój koci mężczyzna na ich widok? Rozkłada się wygodnie na podłodze i ma to w... głębokim poważaniu. Drapieżca jeden...

Z nowości - mam telewizor - dorobiłam się po prawie pięciu latach. To niezmienny powód mojej uciechy intelektualnej. Średnio raz w tygodniu przebiegam po tych sześciu kanałach, które przypadły mi w udziale, i padam z zachwytu nad pomysłowością twórców ramówki i reklamodawców. Zwykle przejrzenie oferty telewizyjnej zajmuje mi jakieś 13,4 sek.

Dziś nie będę się rozwlekać. Obowiązki wzywają. But I will be back soon....