środa, 8 czerwca 2011

Ta doba jest bez końca

To miał być pierwszy od czterech dni wieczór bez bębnienia w klawiaturę. Cóż... Nie będzie. Sama jestem sobie winna. Gdybym w sobotę nie odchorowywała piątku, pewnie teraz miałabym więcej czasu.
No dobra... Nie miałabym, bo wzięłabym się za któryś z czterech innych tekstów, które mam do napisania. Co nie zmienia faktu, że część miałabym już za sobą. A nie mam.

Chciałabym, żeby doba miała 48 godzin. Nadal robiłabym wszystko tak jak przy 24-godzinnej, ale resztę bym przesypiała :) Sen to to, czego desperacko potrzebuję...

Dlaczego?

Bo każdego ranka powtarza się ten sam schemat. Już niemal dotykam opuszkami palców nagrodę Pulitzera, stojąc na scenie przed tłumem ludzi, gdy nagle.... Mrauuuuuu... Miauuuuu. Mrauuuu.... wdziera się w mój sen.

Tradycyjnie - pierwsze oznaki, że mój kiciur już wstał, ignoruję, licząc na przywołanie przyjemnego snu.

MRAUUUUU.... MIAUUUU.... MRAUUUU.... Nie poddaje się jednak mój kot i złośliwie usadawia się tuż obok mojej głowy, by jeszcze bardziej spotęgować efekt.

- No już, już.... Potem się pobawimy - wycedzam przez zęby, odwracając się na drugi bok, ale kiciur nie daje za wygraną. Wdrapuje się na mnie i chodzi po mnie, wbijając w moje biedne plecy lub bok swoje pazury.

MRAUUUU... MIAUUUU.... MRAUUU....

I wtedy następuje kulminacja. Tzn. ja wyrzucam z siebie stek słów powszechnie uznanych za nieprzystające 24-letniej damie, kot wreszcie znajduje dla siebie wygodną pozycję (najczęściej z tylnymi łapami na mojej twarzy, ewentualnie w wersji soft - z ogonem na tejże), a mój sen macha mi radośnie rączką, mówiąc: "to do wieczora".

A wieczory są dłuuugie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz