piątek, 17 czerwca 2011

Bez pracy nie ma...

Chyba w ostatniej „Polityce” wyczytałam, że średnio zanim absolwent uczelni znajdzie pierwszą pracę upływa rok. Rok!
12 miesięcy zastanawiania się, co jest ze mną nie tak, że nikt mnie nie chce.
365 dni zachodzenia w głowę: czy dobrze napisałem/napisałam CV, czy nie popełniłem/łam błędu wybierając taką a nie inną uczelnię lub kierunek studiów, czy umiem się dobrze zaprezentować na rozmowie kwalifikacyjnej, a może jestem zbyt śmiały/śmiała? albo wręcz przeciwnie za mało przebojowy/wa? Może to z moim wyglądem jest coś nie tak? Albo nie wiem… nic nie potrafię i to widać już od pierwszego wejrzenia?

Rok temu na targach pracy, które opisywałam, spotkałam dawną znajomą. Kilka miesięcy wcześniej skończyła studia, w sumie już drugie. Łebska dziewczyna, ładna, łatwo nawiązująca kontakt. I załamana. Opowiadała o dziesiątkach, ba, setkach wysłanych życiorysów, nieustannym przeglądania ofert pracy i kilku bulwersujących rozmowach kwalifikacyjnych (bulwersujących, bo najwyraźniej kilku panom szefom rozmowa kwalifikacyjna pomyliła się z agencją towarzyską).

Zauważyliście, jak duże znaczenie ma dla nas praca? Jak wiele osób definiuje się poprzez swoją pracę? Sama się na tym łapię. I łapię się na tym, że patrzę na innych poprzez ich pracę.

Jest impreza. Poznaję kogoś nowego. Jak się nazywasz, bla bla bla. A czym się zajmujesz? – tak jakby to było kluczowa informacja pozwalająca mi zrozumieć, z kim mam do czynienia. Acha… jesteś informatykiem, urzędnikiem, pracujesz na uczelni. I wszystko jasne.

- Jestem bezrobotny – usłyszałam ostatnio od kogoś na jednej z takich imprez. I co z siebie wydukałam?
- To żaden wstyd!

A powinnam się po prostu uderzyć w głowę i to solidnie, żeby zapamiętać, że bolało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz