środa, 30 listopada 2011

O polowaniach jednego takiego kota

Kiciur poluje.
Wziął się chłopak w garść i poczuł instynkt. Rzuca się, wytęża słuch, zastyga w bezruchu i wyostrza wzrok (ekhem... znaczy konkretnie - wybałusza gały) i nie daje za wygraną.
Co w sumie oznacza, że od wczoraj mamy w domu sajgon.

Porozrzucane po całym pokoju skarpetki są już teraz niczym. Drobnostką, błahostką, niczym wartym uwagi. Bowiem gdy kiciur poluje, nic, ale to nic, nie jest mu straszne i nic, ale to nic, nie może stanąć na jego drodze.

I chyba sama w końcu zabiję tę tłustą muchę, która wczoraj obudziła się w naszym mieszkaniu i lata po nim ospale, bo jeszcze jeden dzień z instynktem kiciura i trzeba będzie wezwać jakąś ekipę sprzątającą, by ogarnąć naszą stajnię Augiasza.

wtorek, 29 listopada 2011

Korporozmowy

Z cyklu: korporozmowy - zebrane z ostatnich dwóch dni:

- Luuuuucyyyy.... A powiedz mi, jak zrobić to i to? - błagalnie zapytała Upierdliwa Współtowarzyszka Korponiedoli (w skrócie UWK)
- Tak i jeszcze tutaj tak - wyjaśniła Lucy, podchodząc do jej biurka, by po chwili z westchnieniem wrócić do swojego komputera i zadania, które wybitnie jej dziś nie szło.

5 minut później:
- Luuuuuucyyyyyy??? A to mam zrobić tak czy tak? - znów UWK
- W ten sposób i jeszcze tu musisz zrobić tak - nadal z miną przecierpliwej osoby tłumaczyła Lucy, a doczołgawszy się do biurka wcisnęła w uszy słuchawki i włączyła ipoda z bardzo głośną muzyką.

3 minuty później:
- Luuuuuuucyyyyyy???
(cisza)
- LUUUUUCCCYYYYYYY!?!?!?!?!?!?!
- Tak?!?!? - już nieco mniej cierpliwie wycharczała Lucy, nieprzytomnie zdejmując z uszu słuchawki i spoglądając na migającą w Wordzie kursywę, która nie przesunęła się ze swojego miejsca nawet o milimetr.
- A to mam zrobić tak czy tak? I skąd mam wziąć to i tamto? - UWK.
- Tłumaczyłam Ci wczoraj... Musisz wejść tu i tam i wtedy to i tamto - wycedziła Lucy już przez zęby.

5 minut później:
- LUUUUUCCCYYYYYYY!?!?!?!?!?!?!
- CO?!?!?!
- A jeszcze: jak zrobić to i to??
- %&^%^%^$%%%%###^%##$!!%$#@ - pomyślała Lucy, ale w realu osiągnęła stan zen, znów z żalem spojrzała na kursor myszki i poszła tłumaczyć.

8 minut później:
- LUUUUUCCCYYYYYYY!?!?!?!?!?!?!
- CO?????!!!!! (do #$#@%$$#^ kurwy #%#@$$$# nędzy @%$##@- w domyśle)
- A co Ty tam właściwie z tymi słuchawkami robisz, że ja muszę do ciebie krzyczeć, żeby się coś dowiedzieć? Youtuba sobie oglądasz czy co?
- ($^&#%##$%$@#R#$%$%#%$#^#%#$%&%$#$#%$^%$$###$%%$#$%^$!!!!) MOŻE NA PRZYKŁAD PRÓBUJĘ SIĘ SKUPIĆ, CO???????? BO JAKOŚ TAK ZUPEŁNIE DZIŚ NIE MOGĘ!!!
- Aha...
- NO WŁAŚNIE, AHA...

3 minuty później:
- LUUUUUCCCYYYYYYY!?!?!?!?!?!?!
(...)

***
Lucy: - Ja (piiiiik) już (piiiik)z nią nie mogę dzisiaj.... (i tu jeszcze długo piiiiiik) Zwariuję albo zrobię jej krzywdę.
Inna Towarzyszka Korponiedoli: - No, ona tak dzisiaj wszystkich męczy...
Lucy: - Eh....
ITK: - I pomyśl, nawet ona ma męża. Co jest z tym światem nie tak?
Lucy: - Daj spokój, to na pewno nie jest nikt normalny. I pewnie poleciał na jej nazwisko. Tak, tak, na pewno.
ITK: - Mhm...
I obie zawisły nad swoimi pseudobiadami, zastanawiając się, jakim cudem na ich nazwiska nikt "nie leci".
- Wszystko przez ten cholerny współczynnik feminizacji - znalazła szybko wyjaśnienie Lucy. - Ty wiesz, że na Dolnym Śląsku na 100 facetów przypada 108,8 kobiet? Pomyśl, jak ciężko wyeliminować te 8,8? Koszmar...
Po czym obie westchnęły, zastanawiając się, jak wyeliminować choćby te 0,8...

***
- Lucy, śniłaś mi się dziś, wiesz? - Gadatliwa Korpotowarzyszka zagadnęła na cały newsroom.
- Tak? A co robiłam? Zwalniałam się z pracy, podcinałam żyły czy skakałam z mostu? - spytała nieprzytomnie Lucy, nie odrywając wzroku od komputerowego monitora z Bardzo Ważnym Zadaniem Do Zrobienia Na Już, a spytała właśnie o to, bo jej samej ostatnio śnią się tylko takie scenariusze.
Konsternacja w newsroomie kazała jej jednak podnieść wzrok nad komputer i zorientować się, że jej wypowiedź mogła się wydać co najmniej kontrowersyjna...
Na szczęście na błyskotliwości Gadatliwej Korpotowarzyszki zawsze można polegać.
- A nie, nie - kontynuowała niewzruszona. - W tym śnie, uprawiałam seks, chyba nie ze swoim mężem i ty akurat weszłaś.
Tym razem Lucy oderwała już wzrok od komputera na dobre, zastanawiając się, czy aby na pewno już się dziś obudziła...

poniedziałek, 28 listopada 2011

"The Jury"

Za sobą mam kolejny trudny dzień, nie tylko w pracy (choć w większości tam go właśnie spędziłam). Przed sobą - kolejną długą noc z klawiaturą i połyskującym monitorem komputera.

Ale nie będę Wam pisać, jak bardzo jest mi teraz trudno, bo to niczego nie zmieni.
Opowiem Wam więc o filmie, który niedawno odkryłam.

Wieczorami jestem najczęściej tak zmęczona, że nawet jeśli mam chwilę, którą mogę poświęcić dla siebie, to nie mam już siły na nic ambitniejszego. Na półce leżą więc tomy nieprzeczytanych książek, na stole zalegają ledwo liźnięte miesięczniki i tygodniki (choć z tymi akurat lepiej, bo doczytuję je w tramwaju), a o mnóstwie innych rzeczy, które dawniej lubiłam robić, już dawno zapomniałam.
Więc wieczorami najczęściej oglądam jakiś film albo serial - bo to nie wymaga ode mnie dużego zaangażowania. I mogę wreszcie położyć się i odciążyć moje coraz bardziej bolące plecy (nic przyjemnego).

I tak odkryłam brytyjskie "The Jury". Nie wiem, czy można go gdzieś obejrzeć w polskiej tv. Ja wygrzebałam go w internecie i oglądam bez lektora i napisów.

Uwielbiam brytyjskie seriale - za akcent. A ten film jest w dodatku świetnie opowiedzianą historią. Nie będę psuć Wam zabawy, zdradzając wątki. Opowiem tylko o kilku bohaterach, którzy mnie urzekli.

Wszyscy są tam zarysowani bardzo oszczędnie. Więcej się na ich temat domyślamy, niż dowiadujemy. I to też jest intrygujące.

Mamy więc czterdziestoparoletniego faceta, któremu w życiu nie wyszło i mieszka ze swoją starszą już matką. Tego, że jest życiowo niepozbierany, możemy domyślić się, gdy poznaje kobietę i umawia się z nią na lunch, a przygotowując się do wyjścia z domu przegrzebuje całą szafę, przymierzając stosy jednakowych niebieskich koszul i jednakowych szarych krawatów.

Jest też samotna nauczycielka, która zaszła w ciąże ze swoim uczniem.
I facet, który nie wiedzieć czemu, ciągle chodzi do solarium, choć nie jest typem żelusia w różowej koszulce.

I ona... Kobieta, dla której ten serial trzeba zobaczyć. Obrońca podejrzanego i już raz skazanego (ale była apelacja i stąd powtórny proces) za potrójne morderstwo. Jest błyskotliwa, inteligentna, mocna w gębie, niewiarygodnie pewna siebie. Jest taką kobietą, jaką pewnie większość z nas chciałaby być.

Ten serial ogląda się przede wszystkim dla niej.

Jak znam przewrotność twórców seriali - pewnie na koniec okaże się, że to czarny charakter tego filmu. Ale na razie będę trwać w zachwycie. I polecać Wam ten film, bo jest świetny.

niedziela, 27 listopada 2011

Dzień przed PONIEDZIAŁKIEM

- Spójrzmy prawdzie w oczy, wszyscy troje jesteśmy żałosnymi frajerami - wyrzekł całkiem serio 30A znad szklanki z gorącą czekoladą (zgodnie uznaliśmy bowiem, że przesadne alkoholizowanie się w dzień poprzedzający PONIEDZIAŁEK w naszym wieku już nam nie służy, więc powstrzymaliśmy się na kilku piwach).
- Noooo... - odpowiedziałyśmy mu chórem znad swoich szklanek z gorącą czekoladą.
- No, a ja mam kiepską pracę i dobiegam trzydziestki - pożaliła się jedna z nas.
- To że masz beznadziejną robotę i jesteś starą rurą, to jeszcze nie jest problem - pokiwał głową 30A, a siła naszego spojrzenia omal nie zrzuciła go z krzesła.
- Miałeś teraz powiedzieć coś w stylu "nie, nie, wcale nie jest z tobą tak źle" - poinstruowałam ignoranta.
- Ech... i jeszcze dupa mi rośnie - ciągnęła jedna z nas.
- No to idź na jakiś fitness i zrób coś z tym - niewzruszenie ciągnął 30A, a laser pogardy w moim wzroku obcinał mu już głowę.
- Ja pierdzielę... Twoją rolą jest teraz kiwać głową ze współczuciem i zaprzeczyć zbędnym kilogramom, do jasnej cholery. Żaden z ciebie gay friend. Nie nadajesz się no... - prychnęłam pogardliwie.
- Chyba faktycznie jestem tępym samczydłem - pokajał się 30A.
- Nooo... - westchnęłyśmy zgodnym chórem, sącząc swoje gorące czekolady w kolejny długi dzień przed PONIEDZIAŁKIEM.

sobota, 26 listopada 2011

Andrzejkowo

Wraz z rosnącą liczbą znajomych i przyjaciół, którzy w facebookowym okienku nie pojawiają się już samotnie, ale z drugą połówką, albo i nawet potomstwem, coraz mi tu duszniej i samotniej, mimo kiciura i całej rzeszy karaluchów, które dotrzymują mi wiernie towarzystwa.

Nie, nie będę tu narzekać, jaka to jestem biedna i w ogóle jeju jeju.
Raczej przyznam się do błędu. Co zdarza mi się rzadko, bo do błędów przyznawać się nie umiem. Jakoś nie leży to w mojej upartej naturze.

Ale dziś, kiedy nadszedł weekend, a ja w ramach rozrywki i rozwijania się robiłam pranie i spałam przez pół dnia wtulona w kiciura, miałam sporo czasu na rozmyślanie. Tym bardziej, że miałam wolny dzień (w końcu), a jedynymi osobami, które uznały, że w sumie nie byłoby najgorzej spędzić go ze mną, były Kobieta o Wielkim Poczuciu Humoru (która powinna dostać jakieś odznaczenie za wierność i znoszenie mnie niemal 7 dni w tygodniu), no i jeszcze on... Powinnam ochrzcić go mianem Faceta, Który Nie Wie, Czego Chce. Z tej ostatniej propozycji nie skorzystałam. Za stara już jestem na oszukiwanie się.

Ale wracając do błędów...
Jakieś sześć lat temu robiłam wszystko, co tylko mogłam, by wyrwać się mojego prowincjonalnego miasteczka. Uważałam - nie wiedzieć czemu - że jestem za dobra na to, by się w nim kisić. Wyjazd stamtąd uważałam za najlepszą decyzję swojego życia.

Dziś już nie byłabym tak kategoryczna w tej ocenie.

Byłam tam kilka tygodni temu. To był jeden z tych wyjazdów celem sprawdzenia, czy potrafiłabym tam wrócić. I nadal nie wiem, czy potrafiłabym - bo w sumie nie mam do czego, skoro nawet w domu rodzinnym nie mam tam już nic poza łóżkiem (bo półek czy jakiejś szafki nawet - już nie).

I posiedziałam sobie tam przez kilka dni z ludźmi, którzy przez wiele lat byli całym moim światem i - przyznaję to zupełnie szczerze - zazdroszczę im.

Może i nie zobaczyli tego, co ja, przez te kilka lat, nie poznali tylu "znanych osobistości", nie robili tylu "ważnych rzeczy", itd. Ale oni mają poczucie swojego miejsca na świecie. Mają też własne firmy, plany ślubów, a niektórzy już nawet dzieci. I taki... spokój mają. Z nikim i z niczym nie muszą się mierzyć, niczego nie muszą sobie ani innym udowadniać, nic ich nie goni i nie łapie za klatkę piersiową, gdy znów nie wyrabiają z 60 zadaniem na dziś. I nie mają samotnych sobotnich (podobno andrzejkowych) wieczorów z kotem i karaluchami.

Więc tak - przyznaję - mogłam się pomylić te sześć lat temu.

piątek, 25 listopada 2011

Dziś będę się trochę cieszyć

Wróciłam ze służbowego dorocznego wyjazdu. Na szczęście tym razem był krótszy niż zazwyczaj.

Nieoczekiwanie - usłyszałam tam sporo naprawdę miłych rzeczy pod swoim adresem. I nie były celowym lizusostwem. Padały gdzieś tak przy okazji, albo w ogóle nie były wypowiadane do mnie. Co jest tym bardziej cenne.

Przyjemnie jest wiedzieć, że to co robię, ma jednak jakiś sens i że czasem uda mi się komuś pomóc.

Od razu jakoś łatwiej. Pewnie ten stan szybko mi minie, ale dziś będę się tym cieszyć.

poniedziałek, 21 listopada 2011

"Długi" weekend minął

Miałam przemyśleć kilka rzeczy, a w głowie mam jeszcze większy mętlik niż przed wyjazdem.
I jeszcze większą nawet chęć ucieczki.
I w sumie jeszcze większe poczucie czegoś, co nazwałabym brakiem swojego miejsca na świecie. I poczucie bycia zupełnie niepotrzebną (poza oczywiście byciem potrzebną kotu, bo on akurat potrzebuje mnie cały czas, ze szczególnym naciskiem na godziny późnonocne i wczesnoporanne, gdy potrzebę swoją manifestuje dość głośno).

- Marszczysz cały czas czoło/ Dlaczego tak kręcisz głowa?/ O czym myślisz? - kilkakrotnie pytała Przyjaciółka Ma w czasie tego weekendu.
(Bo mam niestety ten feler, że gdy się zamyślam, to można ze mnie wyczytać wszystko. Kiepskim byłabym graczem pokerowym...)

I nie potrafiłam jej odpowiedzieć. I teraz też nie potrafiłabym.
Bo kumuluje się we mnie tyle rzeczy... tyle złych myśli, głupich pomysłów, złości, bezradności i tyle chęci, by się wykrzyczeć. Tak po prostu wykrzyczeć chyba.
Ale przecież grzeczne pełne śmiesznych ideałów i taktu pracowniczki korpokoszmarów nie krzyczą, prawda?

piątek, 18 listopada 2011

Jadę

Porozmawiałam sobie dzisiaj z kimś. Zupełnie nieznana mi osoba. Ale dała mi do myślenia.
Bo uświadomiła mi, że to czego najbardziej się teraz boję, to samotność.
Dlatego godzę się na pracę po kilkanaście godzin na dobę. I dlatego biorę na siebie nowe obowiązki. I dlatego coraz częściej pozwalam się upokarzać.

Bo jako alternatywę mam puste, zimne mieszkanie. I kota. I jeszcze poczucie beznadziei i tego, jak bardzo schrzaniłam wszystko to, co mogłam schrzanić w ciągu ostatnich 10 miesięcy.

I to mnie przeraża bardziej niż nieprzespane noce, nerwowo wypalane papierosy i ciągły stres.

Jadę na trzy dni daleko od tego pustego mieszkania, korpokoszmaru z wszystkimi jego Gwiazdami i Wrogami Publicznymi, i mam nadzieję od siebie samej też.
Bo od siebie samej najbardziej chciałabym teraz uciec.

czwartek, 17 listopada 2011

Słowa

Słowa, słowa, słowa. Setki słów. Tysiące. Czasem setki tysięcy.
Codziennie je mielę. Zmieniam. Zastępuję. Usuwam i dodaję. Przechodzą przeze mnie jak przez maszynkę.
Słowa w mailach.
Słowa w informacjach.
Słowa w Wordzie, te które wychodzą ze mnie najtrudniej.
Słowa w komunikatorach.
Słowa w sms-ach, które przychodzą coraz rzadziej (bo i po co miałyby przychodzić, skoro ich autorom poświęcam tak mało czasu?).
Słowa w obietnicach, które składam bez pokrycia ("następnym razem na pewno będę", "tak, przyjdę", "będę pamiętać", "zadzwonię", "napiszę maila, bo teraz nie mogę rozmawiać").
Słowa - wszędzie są słowa.

I tracą wartość. I tracą znaczenie. I sensu też nie mają.

Bo co znaczy, kiedy ktoś Ci mówi, że on nigdy i że w ogóle?
Nic nie znaczy.

Taki sam potok bezsensownych słów, jak ten, który codziennie przemielam.
I będę mielić jutro. I pojutrze. I popojutrze... I

I nawet moje własne słowa, a może przede wszystkim moje własne słowa, wydają mi się zupełnie nieważne. Tak jak ja.

I pewnie muszę się wyspać. A przede wszystkim wyjść z pracy - bo od 11 dni mi się to jeszcze nie udało.

środa, 16 listopada 2011

Strzykawka - marzenie

Chciałoby się czasem mieć taką strzykawkę-odsysacza.

Brałoby się taką strzykawkę,
pyk
i już nie ma w nas ani grama emocji, uczuć, wrażliwości, strachu, stresu, empatii, czegokolwiek...

O ile łatwiejsze byłoby życie, gdyby można było częściej być taką zimną suką bez uczuć. Takim jest łatwiej.

niedziela, 13 listopada 2011

Rutyna

Moje życie ostatnio jest niesamowicie rozrywkowe.

Najpierw przez kilkanaście godzin wykonuję siedem rzeczy jednocześnie i próbuję zrozumieć, jakim cudem nasz cholerny program internetowy nie działa, kiedy powinien działać (a nie działa, gdyż albowiem jest stary i powinien zostać zaorany, rzucony w przepaść, podeptany i zastąpiony czymś nowym, ale tak się nie stanie, więc nadal będziemy się z nim pałować).

Potem dotaszczam się do domu i jest godz. 22, 23 lub 24 (zależnie od ilości Niesamowicie Ważnych Zadań Internetowych na ten dzień) i... zaczynam bawić się z kotem jego zieloną piłeczką na takim plastikowym "patyku" (wiecie, taka popularna kocia zabawka, dostępna w każdym zoologicznym). I nie dlatego, żebym jakoś szczególnie pałała - w stanie ewidentnie wskazującym na potrzebę łóżka - żądzą siedzenia i uderzania rytmicznie "patykiem" w podłogę oraz od czasu do czasu robienia nim uników, co by się kocina nie znudziła.
Okazuje się to przykrym wieczornym obowiązkiem, bo to JEDYNY, powtarzam JEDYNY sposób, by kicur dał mi przespać choć ze cztery godziny. Jak się pobawi wieczorem, daje mi spokój do wczesnego poranka.

Bardzo chętnie zatrudniłabym jakieś dzieci sąsiadów do wieczornych zabaw z kiciusiem... Najchętniej za cenę jakiejś herbatki owocowej i ciasteczek.
Do czasu aż ktoś uznałby mnie za pedofila, co po nocach przesiaduje z cudzymi dziećmi :P

sobota, 12 listopada 2011

BWIZ

Nie będę pisać, co tam u mnie ciekawego, bo poza narzekaniem na spędzanie zbyt wielu godzin w pracy i zanik formy zwanej życiem poza pracą - nic innego bym z siebie nie wydusiła.

Siedzę sobie teraz z kiciurem, turlając jego zieloną piłeczkę po całym mieszkaniu (nie wiedzieć czemu, lubi to), a drugą ręką wykonując Bardzo Ważne Internetowe Zadania i popijając kolejną filiżankę melisy.
I odczuwam takie zniechęcenie do wszystkiego, że rozumiem ludzi, którzy rzucają wszystko w cholerę, przełączają się na tryb ”jebie mnie to”, pakują manaty i jadą na drugi koniec świata karmić jakieś owce albo wspinać po górach.

Niestety owce mnie nie lubią, na góry nie mam już kondycji, a na dobrą sprawę to nawet na bilet lotniczy do tego końca świata bym nie miała.

Więc wrócę do Bardzo Ważnego Internetowego Zadania - w skrócie - BWIZ, a tu wrzucę dwie fotki dzisiejsze. Obie kocie.



Zwróćcie uwagę na imiona kotów :)

środa, 9 listopada 2011

Złośliwość domownika nie zna granic

Zaprawdę powiadam Wam - zwariuję, zrobię sobie krzywdę albo wystawię kiciura za drzwi i będę go szukać dopiero jutro.

W korpo muszę pojawić się jutro przed 7 (słownie: siódmą rano...), gdzie spędzę 14 godzin (dla podkreślenia efektu: CZTERNAŚCIE). I będzie to dopiero początek mojej czterodniowej masakry w pracy, którą nie zakończy później dzień wolny, gdyż albowiem zacznie się nowy tydzień i z powodu moich cyklicznych obowiązków nie będę mogła odebrać dnia wolnego - jak zawsze zresztą :/

I oczywiście jak na złość kiciurowi odbija. Podobnie jak przez całą dzisiejszą noc, tak i teraz łazi i nie może sobie znaleźć miejsca, miaucząc jak wariat.

Gdyby nie to, że głaskany rozwala się wygodnie na łóżku i radośnie pomrukuje, szalałabym pewnie, stresując się, że coś mu jest, coś go boli i w ogóle jest źle.

Ale nie...
Kiciur po prostu postanowił nie pozwolić mi zasnąć.

Dlatego - zaprawdę powiadam wam, zwariuję...

wtorek, 8 listopada 2011

Po całym dniu w domu

Znów będzie o kocie. No wybaczcie, cały dzień dziś z nim siedziałam, bo pracowałam w domu, więc siłą rzeczy - o czym niby mam pisać?

Leży sobie teraz obok laptopa, wtulony pyszczkiem w koc, z łapkami zwiniętymi w jakąś dziwną figurę. I wygląda tak kochanie i niewinnie, że aż trudno uwierzyć, że to mój kiciur.

Bo muszę Wam powiedzieć, że poza Szefem Szefów i Wrogiem Publicznym Numer 1, nikt nie potrafi mnie tak wkur... w jedną sekundę jak własny mój, włochaty, niewinny przecież sierściuch.

Potrafi on bowiem snuć się bez sensu przez 15 minut i koszmarnie miauczeć, doprowadzając właścicielkę do szewskiej pasji.

Potrafi obśliniać jej cały monitor komputera, akurat wtedy, gdy musi szybko wysłać maila.

Potrafi zaczepić się pazurami o futrynę drzwi i nie móc się już z tego wykaraskać, dokładnie w tym momencie, gdy ona przeprowadza Bardzo Ważną Rozmowę przez telefon.

Potrafi budzić ją co noc przynajmniej ze cztery razy.

Potrafi w końcu, rozpędzając się do prędkości światła, w pełnym pędzie zrzucić cały stos gazet, kartek i karteczek pieczołowicie gromadzonych na stole przez całe tygodnie.

I w takich momentach jego właścicielka dziękuje Bogu/opatrzności/losowi czy czemukolwiek tam, że jednak nie ma jeszcze dzieci.
One podobno robią trzy razy większe zamieszanie.

Fajnie jest

Moje powroty do domu są w pewien sposób standardowe.

Najpierw duży wymach nogą, żeby stopą odsunąć kota od drzwi.

Jeśli manewr nie zostanie wykonany umiejętnie, kiciur przedostanie się na korytarz, a następnie spieprzy po schodach, by dwa piętra niżej zorientować się, że nie wie, co ma ze sobą zrobić. I będzie rozpaczliwie miauczeć.

Gdy uda mi się już zamknąć za sobą drzwi, łapię głęboki oddech, próbując dobrnąć do pokoju unikając wyziewów z kuchni. Jako wegetariance trudno jest mi przystosować się do zapachu surowego mięsa, które kiciur umiejętnie rozwala po całej podłodze, dzieląc się posiłkiem ze swoimi małymi kolegami - mrówkami. Szlachetne czyż nie? Ale ja jakoś nie umiem docenić gestu...

Gdy dostanę się już do pokoju, starając się jednocześnie nie rozpłaszczyć na podłodze, zaczepiając o plączącego mi się pod nogami kota, pada zwykle standardowe pytanie: "No, jak tam byłeś grzeczny?" /stare panny z kotami - a to już oficjalne, że do nich należę - tak mają, że gadają ze swoimi kotami, to co się będę zgrywać, że ja tak nie robię?/.

Ogarnięcie wzrokiem horyzontu wystarcza mi, żeby stwierdzić, że kiciur grzeczny nie był. Zanim więc zdejmę z siebie płaszcz, wciskam do szafek swoje ubrania, podnoszę z podłogi świece zapachowe, ściągam z oparcia fotela swoje rajstopy w strzępach, zgarniam z mieszkania troskliwie pakowaną przez cały tydzień do reklamówki makulaturę, która teraz rozpościera się już wszędzie, zbieram wsuwki, które rano leżały na stoliku przy radio, podnoszę porozrzucane ramki ze zdjęciami, łyżki, kubki, zabawki kiciura i...

mimo wszystko

głaszczę kota, bo jednak fajnie jest do kogoś wracać.

niedziela, 6 listopada 2011

Wykrakałam

Jakieś cztery dni temu opowiadałam Przyjaciółce Mej, że boję się dotknąć czegokolwiek w moim mieszkaniu, bo wszystko się psuje, niszczy, odpada, rozwala, itd. itd. w ten deseń.
Dzięki temu zestresowana siedzę w kąciku, próbując z niczym się nie stykać.
Niczym król Midas. Tyle, że on zamieniał wszystko w złoto. A nie w proch.
Ale to mały szczegół.

W każdym razie - mam za swoje. Wykrakałam.

Dziś przy zamykaniu drzwi pozostała mi w dłoni klamka. A na podłodze śrubka tudzież gwóźdź, który utrzymywał tę skomplikowaną instalację w kupie.

Na wypadek gdyby któregoś dnia zabiło mnie okno przy próbie otwarcia go, pozostawię stosowne instrukcje, by ktoś umieścił tu barwną opowieść na ten temat.

sobota, 5 listopada 2011

Kiciur przestał się nudzić

Wychodzę z mieszkania, pozostawiając w nim kiciura zafascynowanego obserwacją karaluchów przebiegających od czasu do czasu przez umywalkę...

Uszczypnijcie mnie, bo nie wiem czy tylko śnię czy jednak mieszkam w slumsach...

czwartek, 3 listopada 2011

Nocna rozmowa telefoniczna

Się poryczałam. Tak zupełnie głupio. Ale się poryczałam.
Bo sytuacja wyglądała tak.

21.30 - na służbowy telefon dzwoni jakiś nieznany numer. Po stoczeniu wewnętrznej walki (k... mać nie odbieram, no nie i koniec! vs. nie, nie, a jeśli to coś zajebiście ważnego?), oczywiście odebrałam.

- Słucham?
- Sobie pozwoliłem zadzwonić tak późno, bo przeglądałem numery w telefonie i przypomniałem sobie, że ja znam taką dziewczynę...
- ??? Ale z kim ja rozmawiam?
- No, nie poznajesz już dziecko?

I w tym momencie oczywiście już wiedziałam. Nikt inny nie mówił do mnie per "dziecko".

- Ksiądz Paweł z tej strony. No co tam u Ciebie? Ile myśmy się nie widzieli? Z 10 lat już pewnie?
- 6 lat, proszę księdza. Tyle minęło.
- No i co tam u Ciebie? Wyszłaś za mąż?
- Nie. Nie wyszło jakoś do tej pory.
- Dziewczyno, no daj spokój! Przecież Ty już masz 24 LATA! To już NAJWYŻSZY czas!
- No, nie wyszło, po prostu...
- No proszę... I co Ty właściwie w życiu robisz?
- A, pracuję w Korpo.
- I Ty się na tym znasz?
- Musiałam się nauczyć.
- śmiech (ten z kategorii nieprzyjemnych)I takim prawdziwym korpracownikiem jesteś?
- Tak, takim zupełnie prawdziwym.
- I tak nic poza tą pracą to nie masz?
- W sumie to... Yyyy.... No... tak.
- No przykre, przykre. Słuchaj, to jak przyjedziesz do domu, to koniecznie wpadnij, pogadamy sobie. Zapisz sobie mój numer. Trzeba się przecież spotkać.
- Koniecznie...

Tak oto w 2 minuty sześć lat mojego życia zostało podsumowane.

Proszę Państwa, kurtyna opada.

środa, 2 listopada 2011

Przystankowe historie

Wciskając w siebie ohydną w smaku drożdżówkę kupioną w biegu w sklepie pod blokiem (o opatrzności, jak dobrze, że postawiłaś ten sklep na mej drodze!), próbowałam jednocześnie wcisnąć swoje mokre włosy pod szalik (co mogłoby nieco zmniejszyć prawdopodobieństwo przeziębienia, gdy wybiega się z domu prosto spod prysznica, nie dotykając nawet suszarki).

Trzecią ręką szukałam portfela z biletem, który zawsze okazuje się być na samym dnie torebki, czwartą starałam się nie zgubić Ważnego Raportu Do Przeczytania Na Wczoraj, a piątą sprawdzić na komórce, o ile spóźnię się do pracy.

I nawet przemknęło mi przez głowę, że to musi żałośnie wyglądać.
Zwłaszcza, że na ten przystanek wpadam w takim rozedrganiu CODZIENNIE. Ale to przecież tylko na chwilę, tymczasowo, na trochę...

I wtedy zobaczyłam ją.

Na oko jakieś 37 lat. Nerwowo dojadała kawałek pizzerki (pewnie z tego samego sklepu, bo kojarzę, że to równie ohydne w smaku co drożdżówki stamtąd), włosy także wilgotne i potargane, a w ręku jeszcze więcej teczek i papierów niż ja. Ogólnie obraz nędzy i rozpaczy. Jak ja.

I jakoś tak jeszcze bardziej poczułam się dogięta do chodnika.