poniedziałek, 31 października 2011

Dla mnie też niezbyt łaskawy był dzień...

absolutnie najlepszy kawałek z ostatniej płyty - zwłaszcza jeśli chodzi o warstwę tekstową:

Ile cukru w cukrze

Zmęczona jestem. Bardzo.

Pracą,
sobą,
swoim mieszkaniem,
samotnością,
jeszcze raz pracą
i jeszcze tymi wszystkimi rzeczami, które odkładam "na później".

Bo całe moje życie jest teraz "na później".

Ale dam radę. Nie mam innego wyjścia. Więc zagryzę ładnie zęby i do przodu.

Z nowości frontowych - gdyby moje mieszkanie było zapaśnikiem stojącym naprzeciw mnie na ringu, to prawdopodobnie miażdżyłoby mi teraz czaszkę mocnym kopniakiem, nie zwracając uwagi na to, że charcząc i plując krwią, błagam o litość i wyciągam z kieszeni portfel ze zdjęciami dwójki dzieci do wykarmienia i rachunkami za kredyt na mieszkanie, czy coś w tym plastycznym stylu. /to aż niewiarygodne, ile rzeczy może się zepsuć w jednej małej kawalerce... gdybym tego sama nie przeżyła, nigdy nikomu bym w to nie uwierzyła.../
Czas więc na poważną rozmowę z właścicielami mieszkania. I koniec z postawą: miła Lucy.

A! I jeszcze odkryłam dietę cud. Parę kilogramów w kilkanaście dni - skuteczność gwarantowana moim osobistym przykładem.
Dieta nazywa się pracą w korpo.
I po co mi fitness? (na który i tak nie mam czasu)

Więc..

Trzeba się cieszyć, Lucy, życie jest piękne - powtórzę za pewnym Wiecznym Optymistą.
I tym radosnym akcentem zakończę ten jakże wesoły wątek, bo trzeba się zebrać w sobie i położyć spać, żeby jutro znów z uśmiechem nr 5 pojawić się w korpo. Jak co dzień.

Dobranoc.

sobota, 29 października 2011

Walczymy

Rozpoczynamy ostatnie starcie.
Dzisiejszego wieczora ktoś będzie cierpiał. I będę to albo ja albo ta cholerna łazienka.
Za chwilę wyposażę się w broń masowego rażenia (pięć opakowań Kreta) i będę mordować.

Wish me luck.

A tak poza tym - w domu wszyscy zdrowi, tyle że zmęczeni 15-godzinnymi dyżurami i niechętni do stukania w klawiaturę. Więc będą się odzywać później.

środa, 26 października 2011

Dziwne zachowania


To dzieło mój siostrzeniec stworzył, gdy byłam jeszcze w domu. Wybaczcie mu pisownię. Ma wciąż prawo do błędów ortograficznych :)

A stworzył je tuż po tym, jak pobladłam, sięgając po komórkę z sms-ami o rewolucji w korpo. Potem przez jakąś godzinę miotałam się po pokoju, rzucałam wyzwiskami i sama rozsyłałam sms-y. Tak, to zasługiwało na miano dziwnego "sahowania".

Ciekawe jednak, co teraz napisałby mój siostrzeniec, widząc jak zasypiam na przystanku tramwajowym ze zmęczenia, rano półprzytomna próbuję skasować paragon zamiast biletu, a w ciągu dnia krzyczę na wszystkich i wyzłośliwiam się, próbując odreagować, podobnie zresztą jak i moi pozostali korpotowarzysze.

Bo jest strasznie teraz. A będzie jeszcze gorzej...

niedziela, 23 października 2011

Wracam

Znowu w pociągu. I znów ponad osiem godzin siedzenia, czytania, patrzenia w okno i myślenia. Może gdyby nie było tak zimno (albo okresami tak potwornie gorąco ) i na dłuższą metę takie siedzenie nie byłoby męczące, nawet bym to polubiła.

W końcu kiedy ja mam tyle czasu dla siebie, ile mam go w pociągu?

Wyjeżdżałam cztery dni temu cała zdrapana kocimi pazurami.
Wracam zgryziona i posiniaczona, niczym ofiara przemocy domowej :)

Ślady kłów zawdzięczam pekińczykowi, którego ostatnio sprawiła sobie moja siora (u nas w domu od zawsze jest pełno zwierząt, dlatego prawie pięć lat bez jakiegoś futra obok mnie było dziwnym przeżyciem).
Śliczne i kochane psiątko mojej siostry ma jedną wadę.
Jest nadmiernie entuzjastyczne. Na widok każdego człowieka podskakuje i trzęsie się całe z radości.
I jest to fajne przez pierwszych 15 minut.
Po godzinie zaczyna być nużące...
Po dwóch działa na nerwy.
Po trzech szuka się już osoby, na którą napuszcza się rozbrykane zwierzątko... Ku ogromnej radości osoby obdarzonej sunią, oczywiście.

I kiedy psiątku nie odwzajemni się entuzjazmu, nudzi się bidulka. A jak się nudzi, to szuka rozrywki. A dobrą rozrywką dla takiej małej suni jest gryzienie wszystkiego, co wpadnie w jej pyszczek.
Zatem całe dłonie i przedramiona mam w psich zębiskach. Uroczo komponują się z kocimi zadrapaniami...

Siniaki, które pokrywają mnie od stóp do głów, zawdzięczam z kolei swoim siostrzeńcom.

Młody, jak przystało na mężczyznę, postanowił pokazać mi kilka skutecznych chwytów oraz nieco... rozruszać. Skończyłam jako obolały zoombiak pragnący jedynie czegoś miękkiego pod plecy.

Ale to był błąd. Bo gdy oparłam się o kanapę, na której siedziała moja siostrzenica, zrozumiałam, jak dawno nie było mnie w domu.

Otóż moja siostrzenica jest chora, o czym już kiedyś pisałam. Nie będę rozwodzić się nad tym, jaki to był dla nas szok i och ech i w ogóle. Ten etap staramy się mieć już za sobą.

Mała, która już nie jest wcale taka mała, ma autyzm. I w wieku 13 lat jest nieco tylko niższa ode mnie (ale tak dosłownie centymetry) i waży pewnie więcej niż ja (dzieci z zaburzeniami psychicznymi nie potrafią hamować apetytu, dlatego większość z nich jest puszysta, by nie powiedzieć otyła).

Wracając jednak do meritum...
Gdy moje wymęczone przez siostrzeńca zwłoki oparły się o brzeg kanapy, akurat trafiły na napad agresji Małej.
I powiem Wam szczerze - z moją nieporadnością - naprawdę rozważę w najbliższym czasie kurs jakiejś samoobrony.

Dobrze, że idzie zima, bo gdybym musiała się teraz wyletniać w sukienki, nasłano by na mnie jakąś pomoc społeczną albo innych panów w białych kitlach.

Wyrażenie "home, sweet home" nabrało ostatnio nowego znaczenia.

czwartek, 20 października 2011

Przyszło

Mętlik mam w głowie. Straszliwy.

Bo w korpo nadszedł dzisiaj - zupełnie niespodziewanie - Dzień, Który Miał Nadejść, niosący ze sobą zmiany i to nieprzyjemne.

A ja siedzę sobie i gram w supermemoriadę ze swoim ośmioletnim siostrzeńcem.

I z jednej strony wolałabym być teraz w korpo. Bardzo nawet.
Z drugiej jakoś tak po cichu i tchórzliwie cieszę się, że nie musiałam tego wszystkiego oglądać.

środa, 19 października 2011

Pakowanie się

Wielkieś mi pustki uczynił w domu moim,
mój drogi kiciurze tym zkniknieniem swoim...

A poważnie - to faktycznie jakoś tak pustawo mi się zrobiło bez futra przytulającego się do klawiatury i uniemożliwiającego marnowanie młodych lat mego życia na fejsbukowe pseudokontakty i oglądanie seriali.

Ale najpierw stoczyliśmy walkę.

Bo kiciur za nic nie chce wchodzić do transportera.
Zasadniczo mu się nie dziwię, bo gdybym była na jego miejscu, to też nie chciałabym siedzieć w takim plastikowym pudle z dziurami. To raz.

A dwa. Jego właścicielka popełniła zasadniczy błąd, kupując owo pudło.
Nie przewidziała bowiem, że żadne kocisko dobrowolnie do takiego transportera nie wlezie. Zatem kupienie takiego z drzwiczkami u boku, zamiast od góry, było absurdem. Absurdem mszczącym się teraz na nas i kładącym cień na nasze domowe - i tak trudne - relacje :P

Dzisiejsze wciskanie do transportera okupiłam nowymi zadrapaniami do kolekcji. Największy okaz ciągnie się przez całe plecy i będzie ze mną pewnie jeszcze przez długie tygodnie.

Ale i tak przytuliłabym się teraz chętnie do mojego wrednego futrzaka.

O moim optymizmie życiowym :P

Z rozmowy na FB:

Przyjaciółka Ma: - Hej! Co tam nowego u Ciebie?

Lucy: - A no leci jakoś. A z nowości to: to.

(...)

PM: - Hmm, wiesz co, ja do te pory byłam przekonana, że z tym blogiem łączy cię sympatia i zbieżność z imieniem, a nie, że ty jesteś jego autorką :P

L: - Naprawdę?? Ale mnie teraz rozśmieszyłaś :)

PM: - (...) Poza tym jakiś taki momentami optymistyczny ten twój blog. To wzbudziło moje poważne wątpliwości...

wtorek, 18 października 2011

Jeszcze tylko jeden dzień

Jeśli można przeżyć zawał serca w wieku 24 lat, to ja mam go już za sobą.
Bo myślę, że to ukłucie w klatce piersiowej, połączone z dużym bólem i niemożliwością złapania oddechu, tym właśnie było.

Weszłam ja sobie na swój rachunek bankowy, by zapłacić rachunki.
Zbierałam się do tego dwa dni, gdyż albowiem potencjalny widok stanu mojego konta wydawał mi się niezbyt przyjemny. Delikatnie określając...

I patrzę sobie

a tam

12 zł!

Słownie: dwanaście złotych, polskich nowych...
18 października. Kilkanaście dni do wypłaty.

Dżizas...

Dopiero gdy pozbierałam się z podłogi, zobaczyłam, że to nie mój stan konta tylko tzw. "blokady", czyli pieniądze, które już gdzieś zapłaciłam, ale jeszcze gdzieś nie spłynęły.

Uffffff......

Ogromny kamień spadł mi z serca, wywalając dziurę w mojej podłodze i sufitach sąsiadów tak ze trzy piętra niżej.

A teraz włączam sobie to:


i zaczynam myśleć tylko o przyjemnych rzeczach:
- o tym, że muszę jeszcze tylko przetrwać jutrzejszy dzień w pracy,
- spakować kiciura z całym jego majdanem i oddać go w ręce wspaniałej i zawsze chętnej do pomocy Kobiety o Wielkim Poczuciu Humoru,
- odbyć jedną okropną rozmowę, w której wyjdę na Świnię Miesiąca, jeśli nie Kwartału... (bo nie umiem załatwiać spraw po ludzku, nie umiem no i tyle),
- i o tym, że przez cztery dni mogę mieć wszystko w nosie,
- że nie popełnię w tym czasie żadnej tfu..rczości, no prawie żadnej,
- że przez cztery dni będę jadać regularne posiłki, a przede wszystkim pyszne obiady mojej mamy :)
- że przez cztery dni nie będę myśleć o swoich problemach, a zajmę się problemami innych,
- i spotkam się z moimi braciszkami, których nie widziałam jakąś wieczność...

I na cztery dni będę mentalnie tak daleko stąd, jak tylko się da.
Jeszcze tylko jeden dzień :)

poniedziałek, 17 października 2011

Jak się nie podoba...

- Więc musicie pracować szybciej, wydajniej i lepiej. I nie chcę dostawać byle czego.
I w związku z czym teraz będziecie pracować w Dniach Najbardziej Upierdliwego Obowiązku od godz. 7 do 21. Bez żadnej przerwy.

Tego już nie wytrzymałam.

- Nie wydaje mi się, by ktokolwiek był w stanie wydajnie pracować przez tyle godzin - zaznaczyłam jednak nieśmiało

- A czy dostaniemy za to dzień wolny? - rzuciła z sali jedna z Gwiazd.

Odpowiedź była jasna.

- Jak się wam nie podoba, możecie sobie szukać innej pracy.

To jest właśnie mistrzostwo motywacji.

niedziela, 16 października 2011

Kapcanienie

Starzejemy się Lucy, starzejemy... Kapcaniejemy na stare lata w dodatku...

Obudziłam się dziś z taką radością, jakbym - nie przymierzając - za parę godzin miała odebrać jakąś Mega Super Hiper Ważną Nagrodę albo Międzynarodowa Rada ds. Przyznawania Honorowych Zajefajnych Tytułów przyznała mi od razu ze trzy.

A powód radości był taki, że obudziłam się w czystym mieszkaniu, w związku z czym nie potknęłam się o żadną zabawkę kiciura, na stole nie zalegały stosy gazet, z kosza na pranie nie wyzierały kilogramy ubrań domagających się pralki, a w całym pokoju nie leżały kubki po kawie i herbacie.

Ba!

W lodówce czekało na mnie jedzenie (!). Na lodówce świeży chleb. I nawet jakieś warzywo się zdarzyło. I mleko do kawy było. I w ogóle cud, miód, malina.

Już nie pamiętam, kiedy udało mi się zjeść śniadanie przed pracą i wyjść z mieszkania bez poczucia, że zostawiam za sobą syf straszliwy, który "posprzątam, jak tylko wrócę".

Jeden dzień wolnego, a jak wiele zmienia.

A najbardziej przerażające jest to, że to mnie tak cieszy :P

Starzejemy się Lucy, starzejemy...

sobota, 15 października 2011

Rowerowo

Korzystając z wolnej chwili (no dobra... tak naprawdę to powinnam teraz zająć się czymś związanym z pracą, ale nie chce mi się straszliwie..., bo pracuję już trzeci weekend), no więc korzystając z tej chwili, wrzucam parę zdjęć z czasów wydawałoby się ogromnie odległych, bo słonecznych i ciepłych i w ogóle idealnych na rowerową wycieczkę. A to było ledwie 3-4 tygodnie temu w weekend. I było fantastycznie.

Ech... chciałabym mieć tutaj we Wrocławiu rower, żeby sobie częściej tak móc pojeździć (ten, na którym jeździłam wtedy, na tej przejażdżce, należy do Kobiety o Wielkim Poczuciu Humoru).

O ile, nie lubię takiej pogody, jak teraz, gdy muszę być na zewnątrz. O tyle, kiedy siedzę w domu, to uwielbiam, jak jest tak szaro i buro i ponuro. Wtedy się docenia własne, ciepłe mieszkanie i puchatego kiciura na kolanach.





Cztery łapy

Nie jest prawdą, że koty zawsze spadają na cztery łapy.
A w każdym razie nie jest prawdą, że WSZYSTKIE koty zawsze spadają na cztery łapy.
Bo mój kiciur udowodnił dziś nieprawdziwość tego przesądu.

Siedzę sobie ja nad śniadaniem. Spoglądam nieprzytomnym jeszcze porannym wzrokiem na swe dziwnie pobudzone kocię i przegryzam leniwie pseudokanapkę. Kocię zachowuje się specyficznie, trzeba to przyznać. Biega w jedną i w drugą stronę, wskakuje na meble i zeskakuje z nich, pędzi do kuchni i wraca z niej, itd., itd. do znudzenia.

Ale ja przyjmuję to ze stoickim spokojem. Jest rano. Jest sobota. Mam prawie-wolne. Nie będę się irytować i już.

I nagle w ułamku sekundy futrzak wskakuje na telewizor (co robi średnio kilkanaście razy dziennie) i w tej samej sekundzie próbuje przeskoczyć z niego na parapet. Problem w tym, że jakoś (oboje do końca nie umiemy zrozumieć, jak...) nie załapuje się ani na parapet, ani też nie zostaje na telewizorze.

Dalej jest już tylko huk i nieznośny miauk kiciura, którego duma i godność ucierpiały pewnie nie bardziej niż plecy, na które spadł (tego też nie rozumiemy).
Następnie spojrzenie urażonego zwierzęcia, które ofukuje telewizor i błyskawiczne przybiegnięcie do swojej właścicielki, by wtulić się w nią i jej pseudokanapkę.

Dzień jak co dzień...

Nie ucieknie się i już

No więc przyszło Pismo, Które Miało Przyjść. I teraz będzie źle. Bardzo źle nawet.

I położyłam je na swoim korpobiureczku. Wyszłam zapalić, żeby się uspokoić (kiepska metoda swoją drogą...) i powróciłam z miną: "nie, nie wcale mnie to nie obeszło, a generalnie wszystko mam w głębokim poważaniu".
Ale chyba kiepsko udawałam.

A potem wyszłam na obiad ze swoim szefem. I znad zasmażanego sera z surówką padło w końcu sakramentalne pytanie: - Czy Ty się już zastanowiłaś, co chcesz robić w naszej firmie za 3-5 lat? Czy bardziej chcesz robić A czy B? Pomyśl! Wybierz!
A zasmażany ser nie chciał mi już przejść przez gardło.

Późnym wieczorem dotoczyłam się na domówkę, na którą poszłam tylko dlatego, że jej gospodarzowi obiecałam być na 10 innych imprezach w ciągu ostatnich 6 miesięcy i za każdym razem odwoływałam swój udział w ostatniej chwili.

I siedziałam sobie tam, jak chmura gradowa, wypijając litry alkoholu i nie mając najmniejszej ochoty na interakcję z kimkolwiek. I patrzyłam sobie na tych wszystkich ludzi, takich wesołych i roześmianych, rzucających dowcipy, śpiewających Feela i Wilki, przerzucających się lekko złośliwymi uwagami i dobrze czujących się w swoim towarzystwie. Patrzyłam sobie, a przed oczami miałam tylko to nieszczęsne pismo i cholerny zasmażany ser.
Więc się zmyłam.

I tak sobie teraz myślę, że przez tyle lat denerwowałam się za każdym razem, gdy ktoś choćby w minimalnym stopniu próbował sterować moim życiem, narzucić mi coś czy choćby doradzić. I kończyło się to zwykle kłótnią, strzelaniem drzwiami i fochem straszliwym.

A teraz to ja naprawdę chciałabym, żeby ktoś podjął za mnie parę decyzji.
Bo to byłoby bardzo wygodne. Byłoby na kogo zwalić później winę.

czwartek, 13 października 2011

Jak zawsze

Obiecałam sobie, że nie będę się wściekać. Nie będę wyrzucać z siebie przekleństw. Nie złapię za papierosy, itd.

Ale skończyło się jak zawsze.

Bo jestem wściekła. Tak naprawdę wściekła. Tak okropnie wściekła, że mam ochotę krzyczeć. I niszczyć. I wypłakać się.

I nie mogę napisać dlaczego, bo chodzi o korpo.

I próbuję dojść do siebie. Tłumaczyć sobie, że praca to nie wszystko. I że istnieje jakieś życie poza korpo (nawet jeśli to jest życie dopiero od godz. 20).

I nie pomaga.

I możecie się śmiać, ale teraz naprawdę cieszę się, że mam kiciura.

Tak, piszę o nim głównie wtedy, gdy coś nabroi - budzi mnie nad ranem, rozrzuca jedzenie po całej kuchni, brudzi, itd., itd.

Ale tak naprawdę, kiciur jest jedynym powodem, dla którego wracam do domu.

Bo mimo że wiem, że po przekroczeniu progu mieszkania, będę musiała najpierw posprzątać wszystko, co kiciur nabroił, to i tak późno w nocy - gdy skończę już nadrabiać te wszystkie rzeczy, z którymi nie wyrobiłam się w korpo - przytulę się do niego, a on wtuli swój pyszczek w moją twarz i to będzie ten jedyny moment w ciągu dnia, gdy poczuję, że ktoś mnie potrzebuje. Niech by to był nawet kot ze schroniska.

Taka mała głupia rzecz, a jednak ważna.

środa, 12 października 2011

Godz. 19

Jest godz. 19. Po moim mieszkaniu w pełnym amoku pędzie rozbija się o ściany kiciur. W pyszczku dzierży skarpetę, którą wygrzebał z kosza na pranie.

Może i nawet zirytowałoby mnie to, gdyby nie fakt, że stworzenie rozumiem. Jego właścicielka poświęca mu tak skandalicznie mało czasu, że musi sobie jakoś biedak zorganizować czas. Tzn. nie ukrywam, że ucieszyłoby mnie, gdyby zajmował go sobie np. polowaniami na mysz, która zagnieździła się w naszym mieszkaniu. Ale przecież nie można mieć wszystkiego, prawda?

Jest godz. 19, a ja zabieram się za robienie śniadania. Jakoś tak znowu wyszło, że nie było kiedy zjeść. I wiem, że nie jest to ani normalne, ani zdrowe, ale trudno. I kurczę oczywiście wszystko to, co znalazłam w lodówce nadaje się... nie, hmmm... do niczego się nie nadaje, ale coś z tego zrobię, tak że Magda Gessler będzie ze mnie dumna.

Jest godz. 19 a ja znów mam roboty na co najmniej 5-6 godz. I szczerze przyznaję - mam już tego dość. Ale takie są skutki nadgorliwości.

Bo czas na szczerość. Sama jestem sobie winna.

Wracałam dziś z jednej Super Mega Hiper Ważnej Rozmowy Służbowej, która bardzo się przeciągnęła. I już wiedziałam, że ciężko będzie wyrobić ze wszystkim, co na dziś zaplanowałam.

I wiecie, co robiłam?

Całą drogę planowałam dodatkowe rzeczy, które chcę zrobić w najbliższych tygodniach. Rzeczy, których nikt ode mnie nie wymaga, które nie są koniecznie i w ogóle świata nie zbawią. Ale ja CHCĘ je zrobić.

A po prostu powinnam zagryźć zęby, przestać prawić ludziom morały (co także dzisiaj uskuteczniałam) i zabrać się za te rzeczy, którymi już dawno powinnam się zająć, ale na które brakuje mi odwagi.

Ale tego nie zrobię.

A tymczasem idę wyciągnąć z tostera moją już przypaloną pseudo-śniadanio-obiado-kolację.
I pogadać sobie z kotem. On przynajmniej nie powie mi, że leń i tchórz jestem, a powinien.

wtorek, 11 października 2011

Dopływ endorfin

Jak się Wam pochwaliłam jednym projektem, to opowiem i o drugim.

Tzn. bez szczegółów oczywiście. Ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, to uda mi się wcielić w życie coś, co chciałam zrobić od dawna. Ale żem była i jest za maluczka, by czynić to samej.

W końcu jednak udało się zgadać z paroma osobami będącymi wyżej niż ja, którym podobna rzecz także chodziła po głowie od jakiegoś czasu. I będziemy startować.

Hip, hip i ogólnie hurra.

Dzięki temu mam dzisiaj taki dopływ endorfin, że nawet w znalezienie mieszkania bez karaluchów, na które będzie mnie stać z moją pensją ze spółki giełdowej, wydaje mi się dziś możliwe.

Dlatego ostrzegam - nie odbierajcie mi dziś złudzeń :P

poniedziałek, 10 października 2011

Chwalę się

Muszę zająć się tfu...rczością, więc tylko się szybko pochwalę i biorę się za robotę.

Dzisiaj została doceniona moja praca - a konkretnie projekt, który od samego początku do samego końca był mój i włożyłam w niego mnóstwo zaangażowania i serca, a przede wszystkim czasu. I w ogóle nie spodziewałam się, że ktoś to zauważy.
A jednak.
Miło. Naprawdę.

Więc żeby nie osiąść na laurach, idę pracować.

niedziela, 9 października 2011

Wieczorna walka

Rozczapierzył pazury.
Zmierzył go swym kocim spojrzeniem.
I...
rzucił się.
Z zapałem i wściekłością.

Walka była nierówna. Raz to kiciur lądował na podłodze, innym razem on.
Ale kiciur nie dawał za wygraną.
To byłoby poniżej jego godności.

Biegał za nim po całym mieszkaniu. Z hałasem, miaukiem i rozrzucaniem wszystkiego po drodze.
I walczył, walczył do upadłego.

W końcu bilet komunikacji miejskiej we Wrocławiu to nie lada przeciwnik...

I jeszcze jeden nowy lokator

Zaczynam zastanawiać się nad faktem, czy moje mieszkanie nie jest najzwyczajniej w świecie przeklęte. Wiecie, coś w stylu: męczy mnie dusza zmarłej tu poprzedniej właścicielki, albo cokolwiek w tym klimacie.

Dzisiaj bladym świtem ze snu wyrwało mnie podgryzanie.
Konkretnie - podgryzanie tektury dobiegające z okolic szafy.
Nie potrzebowałam dużo czasu, by mimo bardzo wczesnej pory, połączyć fakty, że w mojej szafie jest wiele tekturowych pudełek z zawartością, która może mi się jeszcze przydać.

Jako że miałam w swoim życiu dwa szczurki i kilka myszoskoczków, które nocowały w klatce przy moim łóżku, umiem stwierdzić: w moim mieszkaniu pojawił się kolejny współlokator. I to najwyraźniej wygłodniały.

Podniosłam się z łóżka, zbadałam okolice szafy, ale nic nie wypatrzyłam. Wróciłam do łóżka, spojrzałam na właśnie przebudzonego futrzaka, który rozkosznie umościł się na kocu.
- Czy to przypadkiem nie Twoja rola, żeby się za myszami uganiać, kiciurze jeden? No? No gdzie Twój instynkt?
Futro rozciągnęło się leniwie, łypnęło okiem na stworzenie, które zaśmiało zakłócić mu sen i przewróciło się na drugi bok...

I tyle tego osławionego instynktu widziałam.

sobota, 8 października 2011

O dwóch takich

Zawsze byłyśmy inne. Ja i moja siostra. To nie tylko kwestia różnicy wieku (11 lat), ale generalnie charakteru.

Podział ról był prosty. Ja to ta cicha, brzydsza, szara mysza, kujonus pospolitus, raczej w książkach niż wśród ludzi. I moja siostra - ta dużo ładniejsza, weselsza, otwarta i towarzyska, dla której nie ma rzeczy niemożliwych i która z każdym znajdzie wspólny język. Ona lubiana, ja (choć do dziś tego nie rozumiem) podziwiana i przez starszyznę plemienną wskazywana jako wzór do naśladowania (za wytrwałość, wyniki w nauce, stypendium premiera, bla bla bla...).

I to w sumie śmieszne, bo gdyby spytać którąkolwiek z nas, kto udał się mojej mamie bardziej (jak to mawiają sąsiedzi, plotkując), każda z nas wskaże na tę drugą.

Czasem myślę, że nie doceniam tego, że ją mam.

Bo wiecie, w ciągu 24 lat mojego życia pokłóciłyśmy się tylko raz. Jeden raz, naprawdę. A w zasadzie to nawet nie tyle pokłóciłyśmy, co po prostu z jej strony padło o parę słów za dużo, a dla mnie było o parę miesięcy za wcześnie, by zrozumieć, że ona ma rację.

No i ona nauczyła mnie wszystkiego.
Tych głupich rzeczy ("absolutnie nie wolno łączyć czerwonych ubrań z niebieskimi, chyba że chcesz wyglądać jak choinka w Boże Narodzenie", "pamiętaj, że jak zafarbujesz włosy na czarno to potem zejście na jaśniejsze kolory potrwa co najmniej rok albo i dłużej", "popatrz, a jak teraz zrobisz sobie taką kreskę nad okiem, to od razu widać, że w ogóle masz oko, sama widzisz!"), ale i tych, które bardzo mi się później przydawały ("życie masz tylko jedno Lucy, przestań oglądać się na innych i rób, to co lubisz robić, skoro masz taką możliwość").

Teraz żyjemy w zupełnie innych światach. Ja trochę nie rozumiem jej problemów, ona trochę moich. Ale staramy się.

Ona ma rodzinę, kiepskie relacje z mężem (hamuję się bardzo, by nie nazwać go idiotą, no ale samo ciśnie mi się na klawiaturę), poważnie chore jedno z dzieci i bardzo ograniczone możliwości, by cokolwiek zmienić.
Ja mam pracę, przede wszystkim pracę i w sumie ostatnio tylko pracę.

Trudno mi zaakceptować wiele jej wyborów, ale staram się nie oceniać, bo nie wiem, jak zachowywałabym się na jej miejscu. Ona nie rozumie wielu moich. I tak to się toczy.

A tak mi się zebrało na rozliczenia, bo wczoraj, kiedy rozmawiałyśmy, zajęło jej całe 3 sek., żeby spytać:
- Jesteś przeziębiona?
- Nie, nie wszystko w porządku.
- Aha, jasne... To gadaj, co się dzieje?

I takiej siostry wszystkim Wam życzę.

P.S. A wczorajsza notka jest oczywiście przesadnie prześmiewcza. Moja siostra jest po prostu... nietypowa :)

piątek, 7 października 2011

Jeszcze jedno

Siostrę mam ci ja z gatunku tych genialnych:

- Cześć! Słuchaj, kiedy Ty się ostatnio badałaś?
- Słucham???
- No wiesz, jakieś solidne badania kontrolne czy coś...
- No jakoś tak parę miesięcy temu. A co???
- Ale takie solidne badania zrobiłaś?
- No, jak zawsze. Krew, te sprawy... Ale o co chodzi???
- Nie, no nic... Tak pytam.
- No gadaj, co jest?
- A nic...
- Siostra, no co jest?
- A bo mi się śniło, że masz poważną chorobę i na twoim pogrzebie byłam. I nawet Wróg Publiczny nr 1 się na nim pojawił.
- ??? (konsternacja)
- Jesteś tam?
- Tak, tylko przetrawiam szok.
- Ale nie, no spoko. Idź tylko zrób jakieś drugie badania, co? Tak dla świętego spokoju siostry staruszki.

I bądź tu człowieku normalny. Z taką rodziną.

Tak o niczym

Żeby być tak zupełnie szczerą, to wczoraj nie do końca skorzystałam z tej urlopowej jednodniowej wolności.

Bo rano poszłam na konferencję prasową, potem odebrałam z 15 telefonów związanych z pracą, spotkałam się z dwiema osobami, ale w sumie bardziej służbowo niż prywatnie, odgruzowałam mieszkanie i... spałam - odsypiałam trzy zarwane wcześniej na tfu..rczość noce. Więc szał ciał i w ogóle.

A teraz siedzę w swoim mieszkaniu po bardzo ciężkim i długim dniu w pracy, spoglądam niepewnie na kiciura, który coraz bardziej wydaje mi się na coś chorować (kontrolna wizyta u weterynarza jako pierwszy punkt programu, gdy tylko znajdę choć 2 godz. wolnego w ciągu dnia) i dałabym bardzo wiele, by nie musieć znów zacząć pisać...

Bardzo chciałabym dziś wyjść, choć na chwilę, tak zwyczajnie usiąść i poplotkować o niczym. I bardzo chciałabym nie spędzać kolejnego wieczoru wyłącznie z komputerem i kotem.

czwartek, 6 października 2011

Pseudo-wolność

Jeśli dostanę w najbliższym czasie jeszcze z jedno zaproszenie na ślub od mojej rówieśniczki/rówieśnika, zacznę uznawać siebie za starą pannę (w dodatku z kotem - to już w ogóle porażka po całej linii).
To tak z nowości.

A napisałam Wam wczoraj, że skończył się jakiś etap.
Bo skończył się i nie wróci. I nie jest to miłe.
Chciałabym być bardziej otwarta na zmiany i przyjmować je na zasadzie "o fajnie, idzie nowe", a nie "kurczę... bez sensu, skończyło się..". No ale nie umiem tak i tyle.

A dzisiaj mam pseudo-wolne (udało się!), więc zamykam za chwilę komputer i idę wreszcie pospotykać się trochę z ludźmi, bo ostatnio mam wrażenie, że przyrosłam do klawiatury.

Leci

Wróciłam właśnie z pewnego spotkania. I zrobiło mi się smutno.
Smutno, bo zrozumiałam właśnie - po raz pierwszy tak dobitnie - że pewien etap się skończył.
Ale napiszę Wam coś więcej, jak się z tym prześpię.

Cholernie nam ten czas zapieprza, zauważyliście?

Śpijcie dobrze.

środa, 5 października 2011

Praca all the time

Wczoraj napisałam, że istnieje taka szansa, pewne prawdopodobieństwo, złudna taka nadzieja, że w niedzielę będę miała wolne.

Otóż nie będę miała, gdyż albowiem nie posiadam Ci ja za grama asertywności.

Jako że z własnej nadgorliwości i chęci czynienia dobra wszelakiego, będę pracować także w sobotę, drugi weekend z rzędu spędzę w pracy.

...
Pozwólcie, że własną głupotę pozostawię bez komentarza.

Nie mam Wam dziś nic ciekawego do przekazania, bo ostatnie 10 dni mojego życia skupiało się na schemacie - praca, mieszkanie, kot, tfu...rczość, a opisy kiciura wydrapującego mi oczy o 5 nad ranem, zostawię na jakąś inną okazję. Bo mogłabym go aktualnie udusić z wściekłości... Futrzak jeden kochany.

wtorek, 4 października 2011

Idzie nowe

Muszę zabrać się za tfu...rczość, więc dzisiaj tylko króciutko.

Z nowości - chodzą słuchy o kolosalnej rewolucji w korpo. Dotknie mnie ona osobiście na 80 proc., bo usłyszałam to już od kilku wyżej postawionych korpotowarzyszy.

I w sumie wiecie, co? Nie mam pojęcia, jak na to reagować. Więc przeczekuję.
Nie lubię niepewności i chyba nie znoszę zmian. Zwłaszcza jeśli będą duże. Co prowadzi mnie znowu do jednego. Ale na razie próbuję o tym nie myśleć i przeczekać.

Cholernie potrzebowałabym komuś pomarudzić po całości, a tu nawet nie ma jak, bo uprawiam tfu...rczość całymi wieczorami ostatnio. Jedyna nadzieja w niedzieli, bo wtedy BYĆ MOŻE trafi mi się jakiś luźniejszy dzień.

A na razie idę tworzyć. Ech.

P.S. Czy ktoś z Was ma jakieś niecmentarne plany na 1 listopada? Bo szukam pomysłów. Od paru już lat unikam zniczy, grobów i chryzantem na tę okazję, więc gdybyście podzielali to upodobanie i też nie mieli na siebie i ten dzień pomysłu, dajcie znać. Coś wymyślimy.

poniedziałek, 3 października 2011

To się nie dzieje

- To się nie dzieje... - pomyślałam, odbierając telefon w momencie, gdy wchodziłam do korpowindy.
- No zalewa, zalewa! Sąsiadka z dołu dzwoniła. Nie ma telefonu do pani, to dzwoniła do mnie - klarowała przez słuchawkę właścicielka mojego cudownego mieszkania.
- Ale jak zalewa???????????? No przecież pół godziny temu stamtąd wyszłam i było sucho. I żadnej pralki nie włączyłam. No nic nie robiłam...
- No zalewa...

Jak huragan pomknęłam do mieszkania, gdzie przywitała mnie cieknąca przerdzewiała rura, a przy drzwiach wściekła sąsiadka. Pociekło nie tylko do niej, ale i do Sąsiada Świra piętro jeszcze niżej ("Ja panią podam do sądu. Zobaczy pani! Będzie się pani na sali sądowej tłumaczyć!").

Gdy sytuacja została już opanowana, opadałam z sił. To już jednak przegięcie... Ile można?

- Pani mi poda numer do siebie. Wie pani, na takie okazje, bo jak widać często się pani zdarzają...
Przełknęłam gulę w gardle.
- Dobrze, to proszę do pokoju. Zaraz znajdę jakąś kartkę i zapiszę.
- O! A na kogo pani głosuje??? Bo ja tu Wyborczą widzę...
- A bo wie pani, ja tam...
- Na PiS trzeba głosować! A ten szmatławiec to niech pani wyrzuci. Nie warto! I niech pani koleżankom powie, że to jedyna słuszna partia!
- Dobrze... Proszę tu jest numer.
Do widzenia.

Zamknęłam za sobą drzwi i odpaliłam internet. Czas znaleźć nową lokalizację, gdzie ja i mój kiciur możemy narobić porównywalnie dużo szkód...

niedziela, 2 października 2011

Masz ci babo los

Pamiętacie notkę o tym, że mój kot jest lekko niedorozwinięty umysłowo?

To wyobraźcie sobie scenę:

Niedzielny wieczór, Lucy wraca do domu po 12 godzinach pracy i duuuużym piwie, na które poszła zaraz po wyjściu z korpobudynku, żeby odreagować.

Od progu namierza łóżko, na które opada płynnym ruchem z westchnieniem i uczuciem ulgi.

Rozdzierające ciszę MIIIIIIAAAAAAAUUUUUUUU nie daje jej jednak nawet przymknąć powiek.

Kiciur stoi przy łóżku na wysokości jej głowy i nie daje za wygraną:

MIIIIIIIIIIIIAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAUUUUUUUUUUUUUUUUU!

- Ku... je... je... ma... - wypowiada dostojnie Lucy. - Masz przecież tę pieprzoną wodę w misce! Czy ty nie możesz być normalnym kotem????

MIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAUUUUUUUUUUUUUUUUUU! - nie pozostawia wątpliwości kiciur.

Lucy doczłapuje więc do łazienki, staje przy kranie, czeka na kiciura, odkręca strumyk wody i stoi...

Kiciur spogląda jednak na nią wzrokiem "Porypało cię kobieto?!", więc Lucy nieprzytomnie, ale jednak, pojmuje, że odkręciła za mały strumyk wody i jaśnie pan pił nie będzie. Odkręca więc kran bardziej i stoi tak dobre pięć minut, czując się jak skończona kretynka...

Posiadanie zwierzęcia to cholernie trudna sprawa jest czasami.

Korpo

Takie dni jak dziś sprawiają, że naprawdę mam ochotę spakować się i wrócić. I zrobić to zaraz, już, teraz, bez żadnej zwłoki.

Generalnie od stycznia przychodzenie do korpobudynku i zasiadanie przed moim korpobiureczkiem jest dla mnie horrorem. Przez te kilka lat pracy zrobiłam mniej wyjazdowych materiałów niż tylko przez te ostanie osiem miesięcy. Z oczywistych względów.

Ale teraz atmosfera zrobiła się jeszcze gorsza ze względu na nowe okoliczności, a ja najchętniej przeniosłabym korpobiureczko do domu.

A takie dni jak dziś sprawiają, że odczuwam to jeszcze bardziej. Zwłaszcza, że po całym dyżurze spędzonym przed monitorem przy sporadycznej wymianie zdawkowych uprzejmości w stylu: "jak tam weekend minął?", "a co w Twoim rodzinnym mieście?" i unikaniu określonych pięter korpobudynku, wrócę sobie do mieszkania, w którym czeka na mnie tylko kot. I wrócę tam wyłącznie po to, by położyć się spać na kilka godzin i znów wrócić do korpobudynku, w którym spędzę kolejny dzień do późnego popołudnia.

I naprawdę trudno mi dzisiaj widzieć w tym jakikolwiek sens.

sobota, 1 października 2011

Trochę o mojej mamie

Z pozytywnych informacji kupiłam wreszcie nową płytę Nosowskiej.
Z tych negatywnych - kosztowało mnie to dwa obiady w tym miesiącu...
Ale warto było. Płyta jest genialna. Jak zawsze.

Jest tam zwłaszcza jedna piosenka, która oddaje wszystko, czym jest Nosowska i dlaczego jej słucham. Powiedzmy, że zapisała to, jak czułam się przez ostatnich parę miesięcy.



A koncert we Wrocławiu ma 5 listopada. Jeśli są jacyś chętni do towarzystwa, zapraszam :)

Tę płytę kupowałam, łamiąc swój własny zakaz pod tytułem "żadnych szaleństw w tym miesiącu". Bo to cienki miesiąc znowu będzie. Oj cienki...

Pamiętam, że przez całe dzieciństwo obiecywałam sobie, że "jak już będę duża", to będę zarabiać tyle, by żyć na względnym poziomie (bo dzieciństwo czy też lata szkolne miałam bardzo ubogie - żadnych wakacji, wypadów do kina, ciastek/kawy na mieście ze znajomymi czy choćby modnych ubrań - ale dzięki temu miałam motywację, żeby się uczyć i uciec z domu jak najszybciej).

Hmmm... z tymi zarobkami to wyszło jak wyszło. Frustruje mnie to trochę, przyznaję.
Najbardziej w takie dni jak dziś, gdy stoję w Empiku i zastanawiam się - obiady czy płyta albo kiedy idę przez centrum handlowe do zoologicznego i w drodze staję przed H&M, zachwycając się spodniami, na które nie będzie mnie stać ani w tym miesiącu, ani tym bardziej w następnym, jeśli chcę iść na koncert. I tak w kółko - wieczne wybory: jedno albo drugie.

Jak tak się nad tym zastanawiam, to myślę, że nie doceniałam mojej mamy. Mieliśmy naprawdę cienkie lata i musiało jej być ciężko, żeby zapewnić mi te wszystkie rzeczy do szkoły, czasem jakąś wycieczkę szkolną opłacić (bo to wstyd przed klasą jak dziecko nie pojedzie), książki i dodatkowe drogie repetytoria do matury, itd., itd. - a mimo to nigdy nie usłyszałam od niej, że jest jej ciężko albo że tak bardzo chciałaby sobie kupić jakąś książkę, a nie może (uwielbia czytać) - zawsze z uśmiechem mówiła "innym razem" i sama też nigdzie nie wychodziła, bo nie było nas stać. Zawsze z uśmiechem albo chociaż z miną "trudno, jakoś to będzie, dajemy radę". Zawsze ją podziwiałam, ale dopiero teraz, kiedy samej jest mi ciężko, dociera do mnie, że moja mama jest naprawdę wspaniała. Idę do niej zadzwonić.

A Was przepraszam za rozczulanie się. Tak mnie jakoś dziś napadło.

Taką oto wycieczkę wczoraj miałam