sobota, 31 grudnia 2011

Postanowienie noworoczne

A... i jeszcze mi się przypomniało...
Że po raz pierwszy w życiu podjęłam ci ja postanowienie noworoczne.
Otóż po całodziennej kłótni z facetem, który dziś jest księdzem, a za czasów, gdy Lucy była GRZECZNĄ DZIEWCZYNKĄ Z PROWINCJONALNEGO MIASTECZKA był jeszcze klerykiem, obiecuję solennie, uroczyście i zupełnie uczciwie, że w przyszłym roku nie podejmę żadnej, ani jednej nawet, najmniejszej dyskusji:
- światopoglądowej,
- na temat kościoła,
- oraz "jedynych słusznych poglądów"
tak mi dopomóż... i w ogóle
szkoda czasu i nerwów, a poza tym zbawianie świata zostawiam już innym.

Do następnego roku. I dla odmiany - ja Wam niczego nie życzę. A co. Będę oryginalna.

Poszukiwania trwają

Myślicie, że gdzieś na świecie istnieje jakieś miejsce - nie wiem, kraj, wyspa, cokolwiek... - gdzie ludziom nie odpieprza na dźwięk słów "święta", "sylwester", "długi weekend", itp. itd.? Gdzie ludzie nie wmawiają sobie, że wtedy, tego dnia, tego wieczoru, w ten weekend wszystko musi być wspaniałe, magiczne i inne takie pierdu pierdu? Gdzie w sklepach nie panuje szał, a wszyscy mają w dupie, że cała reszta świata pogrąża się w jakimś kolorowym sztucznym amoku?

Jeśli je znacie, jacie znać. Jestem gotowa na przeprowadzkę i nawet skłonna do nauki trudnego języka mimo mojej językowej pięty Achillesa.

Moi znajomi (w 90 proc.) dzielą się pod tym "okazjonalnym" względem na dwie grupy.

Grupa nr 1 - "imprezowa"
Sylwester/długi weekend i inne takie okazje ma zaplanowane co najmniej z miesięcznym wyprzedzeniem. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik, a cała reszta świata zna każdy szczegół ich wyprawy/imprezy.

Grupa nr 2 - "kontestująca"
Ma w nosie "okazje", ale poddaje się społecznej presji. Zwykle więc niechętnie wciska się w kiecki, kupuje alkohol, daje się wyciągać na imprezę i poddaje się wszystkim konwenansom ("wszystkiego najlepszego, a teraz odliczamy hip hip hurra")

aaa.... no i są jeszcze takie wyrzutki jak ja :), i parę znanych mi osób, które marzą tylko o tym, żeby przespać każdy świąteczny/okazjonalny weekend i żeby był już poniedziałek i można już było wrócić do normalności.

środa, 28 grudnia 2011

O przywiązaniu Lucy do szczegółów

Uwaga poniższy wpis będzie pełny słów powszechnie uznawanych za nieprzystające damie. Dzieci uprasza się o odejście od monitorów.

Rozmowa na fb

Człowiek z Warszawy: - Rozmawiają dwie blondynki w laboratorium:
- co dziś robisz?
- ekstrahuje
- to zrób mi dwa
:DDDDDD

Lucy: - nie skumałam
tego żartu
co znaczy zrób mi dwa?

Człowiek z Warszawy: - ekstra-huje
zrob mi dwa huje
oj lucy lucy

Lucy: - aa....
chuj się chyba przez ch pisze
:P

Człowiek z Warszawy: - walnalem ryjem o podloge

wtorek, 27 grudnia 2011

2011 się kończy - nareszcie

Cała zaoszczędzona na sylwestra kwota poszła dziś na ubrania. To tak - żeby mnie nie kusiło ze zmianą decyzji.
I - uwaga, uwaga - kupiłam ci ja... RÓŻOWY sweterek. Tak, nie pomyliłam się, RÓŻOWY.

Ci z Was, którzy mnie dobrze znają, pewnie mają teraz ochotę chwycić za telefon i zapytać o zdrowie oraz czy nie przesadziłam w połykaniu tabletek na dobry nastrój.
Otóż nie :P
I nawet mam zamiar nosić ten RÓŻOWY sweterek, gdyż albowiem obiecałam komuś kilka zmian, nawet wbrew własnym upodobaniom oraz wrodzonej nienawiści do różu, który od jutra zaczynam oswajać (btw ostatnio Kobieta O Wielkim Poczuciu Humoru stwierdziła, że do różu trzeba dorosnąć).

To tyle z informacji w stylu "kochany blogasku, a dzisiaj to byłam na zakupach...".

Jeśli zaś chodzi o sylwestra, to tak - zostaję w domu.
Plan jest taki, żeby zaopatrzyć się w masę książek, magazynów i czasopism, wyłączyć komputer (i włączyć tylko kilka razy, gdy będę musiała wrzucić coś na fanpejdża mej jakże kochanej Matki Spółki Giełdowej) oraz spać, spać, spać i jeszcze raz spać. Gdzieś tam tylko będę musiała wkomponować przerwy na jakieś potrzeby fizjologiczne jak jedzenie, ale generalnie poza tym nie zamierzam zbyt wiele wyściubiać nosa za drzwi.
Potrzebuję sobie poleżeć w łóżku, pogapić na sufit i poukładać bardzo wiele spraw w głowie.

A nie potrzebuję na pewno kolejnej imprezy, na której ani nie potańczę, ani nie będę się dobrze bawić.

Dlatego też olałam propozycję Człowieka, Który Nie Wie, Czego Chce (udawanie coś czego nie ma, to też bardzo zły pomysł na zabijanie czasu), a w sumie także Kobiety o Wielkim Poczuciu Humoru i 30A.

Naprawdę nie mam czego świętować w sylwestra 2011 r.
Ten rok był najtrudniejszym w moim życiu i bardzo się cieszę, że się kończy. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się o nim zapomnieć, wymazać z pamięci, usunąć i generalnie udawać, że go nie było.
Na liście "sukcesów" ostatnich 12 miesięcy znajdują się takie spektakularne wydarzenia jak rzucenie przeze mnie studiów, kopniak prosto w twarz od człowieka, któremu nigdy nie powinnam była zaufać, znalezienie najbardziej rozpadającego się mieszkania w całym Wrocławiu, pozostanie w pracy, która jest jak narkotyk, a ludzi traktuje się w niej gorzej niż śmieci i parę smutnych wizyt u lekarza. O tak - wypijmy za to toast!

Oczywiście były też plusy - zweryfikowałam prawdziwe przyjaźnie (wiem np., że mam wokół siebie ludzi, którym mogę poryczeć w rękaw nawet grubo po północy, a gdy po prostu nie będę chciała być sama, posiedzą ze mną smętnie nad kubkiem gorącej czekolady), pojawił się Kiciur, w którego ciepłe futro wtulam się co wieczór, dostrzegłam też, że - paradoksalnie - jestem dużo silniejsza psychicznie niż sądziłam, a z czysto przyziemnych rzeczy - dzięki tym wszystkim zmartwieniom i sporemu załamaniu w okolicach wakacji wychudłam tak bardzo, że mieszczę się w dużo mniejszym rozmiarze ubrań, a jeszcze trochę i dojdę do wymarzonej wagi.

Ale to wszystko mam zamiar świętować z butelką wina i paroma fajnymi lekturami, otulona kocem i kiciurem. W domu.

Stan ducha zwany 'ipoświętach'

Pewne rzeczy zmieniają się i już nigdy nie wraca się do pewnego punktu. Ale są też sprawy, do których trzeba dorosnąć i może wtedy jakoś się ułożą. Ot, taka refleksja po bardzo krótkiej wizycie w domu, która dała mi do myślenia i dała mi też trochę hmmm... nadziei chyba.

I tak.. dała mi też jedną ważną rzecz. Poczucie, że cokolwiek się nie stanie, jakkolwiek ułoży mi się (albo nie ułoży) życie, cokolwiek nie zrobię i jakiejkolwiek decyzji nie podejmę, mam kogoś za sobą. Rodziców. I mam ich oboje. W końcu.
To miła myśl.

...
A z innej beczki - moja mama jest po prostu kochana.
Zadzwoniła do mnie dziś:
- I jak tam, córciu? Żyjesz na tym dyżurze? Dajesz radę? Dobrze się czujesz?
- Tak. Jest ok. Przespałam w sumie jakieś 3,5 godz., ale jest dobrze. Wypiłam kawę i funkcjonuję normalnie.
- Ale nie siedzisz tam sama w święta, prawda?
- Nie, no mamo, co Ty... Jest Jeden z Szefów i Szef Innego Działu. Trochę nas jednak trzeba do tej pracy.
- Ale tego gnoja Wroga Publicznego Nr 1 nie ma? - upewniła się moja mama, która jest okazem dobroci i łagodności, i zwykle najsroższym przekleństwem padającym z jej ust jest "kurka wodna".
- Mamuś...
- No, co? Co powiedziałam?
- W sumie nic (śmiech). Dziękuję.

A tu sobie posłuchajcie czegoś optymistycznego:

piątek, 23 grudnia 2011

O pamięci Lucy

Lucy pamiętała dziś o wszystkim:
- o tym, żeby wysłać 132 maile z podziękowaniami, przeprosinami, informacjami, bla bla bla,
- o tym, żeby zrobić dwa bardzo ważne zadania i zacząć trzecie,
- o tym, żeby ogarnąć facebookowe konkursy,
- i nie opierdolić świątecznie Kobiety Z Warszawy, której się zbierało za ociężałość umysłu,
- żeby kupić Młodemu klocki Lego, które teraz nie mieszczą się w walizce,
- siostrze biżuterię,
- mamie rożne domowe pierdółki,
- a kiciurowi - nową kolorową zabawkę (a niech też coś ma ze świąt),
- o tym, żeby zaopatrzyć się w świąteczny zapas kociego żarełka,
- zawrócić po opakowanie ciężkiego żwirku do kuwety, który właśnie się skończył,
- żeby zadzwonić do Iksa, Igreka i Iksińskiej, z którymi trzeba było ustalić różne służbowe sprawy,
- żeby skompromitować się w informacji PKP pytaniem, ile kosztuje kolejowy bilet dla kota (konsternację kobiety w okienku Lucy powinna była nagrać),
- i żeby poobskakiwać sklepy, do których Lucy wcale nie musiała wchodzić, tylko po to, by pomóc w znalezieniu prezentu dla znajomego znajomego bla bla bla
- i cały czas Lucy pamiętała też, że musi być dzielna i powtarzać sobie, że ze wszystkim zdąży, wszystko będzie dobrze i że ma trzymać głowę w górze i nie poddawać się...

i tylko o jednym Lucy zapomniała...
żeby zjeść dziś śniadanie.

Więc o godz. 21 Lucy wchłonęła gigantyczną pizzę z Facetem, Który Sam Nie Wie, Czego Chce, czując się potem wielka jak hipopotam.

Dzień Pierwszy projektu "Racjonalizacja Żywienia" oraz projektu "Lucy Zwolnij" należy uznać za porażkę po całej linii. Jutro próba numer dwa.


A byłabym jeszcze zapomniała - z doniesień frontowych: pamiętacie, jak pisałam, że w mojej łazience zepsuło się już naprawdę wszystko, co mogło?
Cóż... myliłam się.

Dobranoc Państwu.

środa, 21 grudnia 2011

Święta idą

Operacja "Lucy Home Edition" w toku.

Mamy więc:
- jedną przerażoną Lucy,
- jednego wyluzowanego kiciura, który żyje jeszcze w błogiej nieświadomości,
- dwie fiolki cudownego leku, które mają wystarczyć na spokojny sen kiciura podczas bardzo długiej podróży przez całą Polskę,
- jedną szafę, która wygląda jakby przeszedł przez nią huragan, bo Lucy szukała w niej ubrań, w których nie będzie widać, że schudła - niestety poszukiwania niewiele dały, bo większość rzeczy zwisa na niej jak na strachu na wróble, dzięki czemu Lucy czeka kolejna dłuuuuuga rozmowa z jej rodzoną matką, ech... oraz długie walki ("nie, mamo, ja już naprawdę nie mam siły zjeść tego 47 pieroga", "mamo, ale przecież pięć minut temu wcisnęłaś mi jogurt, nie mam ochoty na ciasto", "nie, babciu, ledwie godzinę temu było śniadanie, nie ma takiego cudu, że już bym zgłodniała","mamoooooooo nooo, nikt normalny nie je już o 22, naprawdę nie jestem głodna!" i tak w kółko),
- jedną walizkę, w którą Lucy jak zwykle wciska stos książek, które bardzo chciałaby przeczytać, ale nie będzie jej dane - która to walizka, jak zwykle okaże się za mała, gdy rodzona jej matka zacznie jej tam wciskać stosy jedzenia,
- jednego ipoda (prezent od Człowieka z Sokowirówką) wypełnionego piosenkami w sam raz na podcinanie sobie żył oraz inne sytuacje w stylu "życie jest do dupy" (Nosowska, Hey, Coma, Loki, Myslovitz, Pustki, The Crannberies i wiele, wiele innych oddających zajebiście świąteczny nastrój Lucy),

Obserwujemy natomiast:
- brak czapki (no zginęła cholera, wcięło ją i tyle) - który to zostanie skwitowany przez matkę rodzoną kolejną dłuuuugą przemową na temat niedojrzałości emocjonalnej i psychicznej Lucy oraz jej nieprzystosowaniu do poważnego i odpowiedzialnego życia,
- brak szalika (tu obserwujemy obecność jednego, aczkolwiek Lucy planuje rytualne spalenie go, gdy zrobi się na tyle ciepło, by organizować ogniska, gdyż albowiem został on Lucy podarowany przez osobę, od której Lucy nie chce mieć już niczego, a najchętniej nie miałaby też z nią nic wspólnego) - po braku czapki, brak szalika może być już ciosem, który matkę rodzoną dobije, dlatego Lucy rozważa szybki zakup jakiegoś taniego ohydztwa w najbliższym centrum handlowym... którego to paskudztwa oczywiście Lucy nie będzie później nosić, gdyż albowiem trzeba jakoś dbać o image,
- brak pokładów "uśmiechu numer pięć", który pozwoli Lucy wytrzymać prawie dwa dni w domu jej rodzimym z miną pod tytułem "świetnie mi idzie, mam tylko przejściowe trudności, ale w ogóle to wychodzę na prostą i nie zaprzątajcie sobie mną głowy".

I pewnie dlatego, gdy Lucy przechodziła dziś znów przez cholerne świąteczne badziewie zwane również jarmarkiem świątecznym, zaklęła niezwykle szpetnie, gdy zaatakowała ją kolęda "Lulajże Jezuniu".

wtorek, 20 grudnia 2011

Weterynarz

- A Pani u nas pierwszy raz, prawda?
- Tak.
- To zapiszemy dane kiciusia. Ile ma lat?
- Dwa i pół roku.
- Rasowy?
- Nie, skądże...
- Ile waży?
- Hmmmmm... Nie mam pojęcia. Ale ciężki jest, jak się zapomni i zaśnie na mnie w środku nocy.
- Maść?
- Cały czarny.
- Jak się nazywa?
- Yyyyy... no... Ekhem... Ropuch.

Mina weterynarza - bezcenna.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Musi się udać

Idę jutro odkręcać całe zło. No dobra, nie całe, tylko część. Ale dla mojej mamy - całe, więc niech będzie...

I w sumie boję się.
Boję się, bo ilekroć o tym pomyślę, tyle razy dochodzę do wniosku, że nie umiem. Nie umiem się jeszcze pozbierać, kopnąć się w dupę i zacząć to wszystko odkręcać - chodzić za tym, przepraszać, tłumaczyć, uśmiechać się i odbijać od ściany. Jakoś tak ciągle czuję, że nadal najchętniej schowałabym się pod koc i...
I, tak... udawała, że mnie nie ma. I niech wszyscy dadzą mi spokój. Niech się odczepią. Niech też udają, że mnie nie ma. Niech nie prawią morałów. Niech nie mówią, jak mam żyć, a jak nie mam. Tak mi dobrze w tym moim cierpieniu. I wara. Spadać. Chcę spać.

Ale z drugiej strony to wiem też, że tak dłużej nie można. I że najgorsze mam już za sobą. I że po prostu muszę zrobić pierwszy krok, a potem drugi i wziąć się w garść, gdy nie uda się przy trzecim, a przy czwartym stchórzę, itd. Proste, prawda?

Pewnie część z Was nie zrozumie. Bo w sumie co to problem - podjąć decyzję i ją zrealizować?

A dla mnie takie proste nie jest.

Wracałam dzisiaj z pracy, po kolejnym dniu, który kazał mi się czuć jak nic, jak dno totalne, ktoś nic nieznaczący, i próbowałam wziąć się w garść.

I tak się zastanawiałam, co zmieniło się przez te kilka miesięcy. Szukałam w myślach czegokolwiek, co pozwalałoby sądzić, że jednak jest lepiej, że dałam radę i że dalej też dam.

I parę rzeczy się znalazło.
Potrafię już przecież wstać z łóżka. Nie zawsze chcę. Nie zawsze znajduję powód. Ale potrafię.
Potrafię jeść, bez wmuszania w siebie na siłę po tym, jak biłam rekordy nietknięcia niczego przez trzy dni, bo i tak nie przeszłoby mi przez gardło.
Potrafię patrzeć w lustro bez uczucia nienawiści. Nadal z niechęcią, ale już bez obrzydzenia.
Potrafię pojechać do pracy i nie ryczeć całą drogę.
Potrafię cieszyć się tym, co robię. Mieć prawdziwą frajdę, gdy coś mi się uda. Planować, realizować i wyciągać wnioski.
I tylko nie potrafię jeszcze utrzymywać tego stanu dłużej niż tydzień.

Ale uda mi się. Jakoś się uda.
W końcu to wszystko kosztowało mnie mnóstwo pracy. I osiągnęłam to sama. Choć ze sporym wsparciem rękawa Kobiety O Wielkim Poczuciu Humoru, w który przez ostatni rok wypłakiwałam się tak intensywnie, że należałoby go już pewnie odsalać.

Więc musi się udać.

czwartek, 15 grudnia 2011

...

Są takie dni, że boję się samej siebie.
Bo są takie dni, kiedy wolałabym, żeby mnie to w sumie nie było.
Bo w takie dni nie wystarcza mi ani autoironii, ani wciskania sobie na siłę bezsensownej nadziei, że kiedyś będzie lepiej.
Bo w takie dni nie mam już siły, żeby walczyć. Nie mam siły, żeby się starać.
Bo w takie dni nie słyszę nic miłego. I wracam z pracy, płacząc już w tramwaju. I wykręcam numery przyjaciół, chcąc po prostu usłyszeć kogoś, kto nie chce wydrapać mi oczu. Tak po prostu. I łudzę się beznadziejnie, że akurat w czwartkowy wieczór to nie mają nic lepszego do roboty niż czekać na mój telefon.
Bo w takie dni ryczę jak głupia, gdy w kuchni przebiega mi drogę kolejny robal o gigantycznych rozmiarach. I ryczę bardziej, gdy wchodzę do łazienki, w której naprawdę zepsuło się już wszystko, co mogło. I nie przestaję ryczeć, gdy rzucam na podłogę torebkę, w której od tygodnia leży list. Ten, którego nie mam odwagi otworzyć.
I zasypiam płacząc, bo przecież jutro będzie dokładnie tak samo.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Powinniście być dumni

- I powinniście być dumni z zawodu, jaki wykonujecie! I macie się starać więcej! Co to ma być? Ja się pytam, co to ma być? Nie może być tak, że siedzicie sobie przy tych komputerkach i nic was nie obchodzi. To jest żenujące! Wasza postawa jest nie do przyjęcia! Jak nie czujecie tego zawodu, to idźcie pracować na pocztę! Co wy sobie wyobrażacie?? - ciągnął "Miszczu" Mobilizacji i Zarządzania Ludźmi, gdyż skutki jego zajebistej polityki kadrowej i dalekosiężnych planów podboju wszechświata, a przynajmniej naszego globu, zaczynały coraz bardziej doskwierać zespołowi.

Bo prawda jest taka, że jest na kurwa za mało. I nie ma cudów. Rozmnożenie rybek, chleba i winna to w innej bajce było. I nie każdy w nią wierzy.

I może nawet dałabym się w swej naiwności wkręcić w poczucie winy, nieprzydatności i brak zaangażowania, jak to zwykle u mnie bywa... Może dałabym się... gdybym:
- co miesiąc nie patrzyła na swój odcinek wypłaty z ochotą poryczenia się, i nie byłyby to łzy szczęścia,
- gdybym nie pracowała właśnie 12 godzinę tego dnia (a sporo jeszcze przede mną), i nie jest to wyjątkowy wcale dzień,
- gdybym nie wracała do mieszkania, w którym wszystko, co mogło się zepsuć, już się zepsuło (tfu.. tfu... kurwa i odpukać w niemalowane), nie było obłażone przez karaluchy i inne robale, których nie jestem w stanie zidentyfikować, i gdyby nie chciało mnie sporadycznie zabić.

Tak, kurwa, mogę być dumna ze swojej pracy i ze swojego zawodu.
Bo już tylko duma mi chyba została.
Bo na pewno nie poczucie godności.

niedziela, 11 grudnia 2011

Szkolne takie brr...

Męczą Was jeszcze czasem szkolne koszmary?
Jakaś klasówka? Ciężkie zadanie? Upokorzenie przy tablicy?
Mnie nawiedzają nadal.
Niesamowite, że minęło już tyle lat, odkąd żadna pani Iksińska nie może mnie przepytać z nieregularnych czasowników, tangensów i cotangensów oraz interpretacji trenów Kochanowskiego, a ja nadal budzę się z potem na twarzy w środku nocy. I z poczuciem winy. Brrr...

Dziś przez pół nocy walczyłam z wypracowaniem historyczno-geograficznym i do tego stopnia sen był straszny, że jeszcze przez dobrych parę godzin po przebudzeniu zastanawiałam się, jak napisałbym to wypracowanie - co byłoby we wstępie, jakich argumentów bym użyła i jak podsumowała.

Brr.... brr... i jeszcze raz brr...

sobota, 10 grudnia 2011

Świąteczny nastrój

Wrocławski Rynek.
Tłumy ludzi obżerają się pierniczkami na świątecznym jarmarku. Wszędzie choinki, grzane wino, renifery i bombki. Grają kolędy. Świecą się światełka. Dzieci pokazują sobie Mikołaje. Rodzice wybierają prezenty pod choinkę albo słodycze, które zaraz wspólnie zjedzą. Hałaśliwa grupa kolędników wyśpiewuje jakieś świąteczne songi. Jeden z nich zaczepia ludzi, życząc im wesołych świąt.
- Najchętniej nakurwiłabym mu z laczka... - wypowiada współtowarzyszka korponiedoli, patrząc na wyróżniającego się nadgorliwością kolędnika.
- Właśnie miałam powiedzieć, że z ochotą pociągnęłabym mu serią z karabinu maszynowego... - odpowiedziała Lucy, wymieniając z korpotowarzyszką zrezygnowane spojrzenie, po czym razem ze zwieszonymi głowami przeszły przez świąteczny Rynek.
A wokół biegały dzieci ze słodyczami, grały kolędy i świeciły się świąteczne dekoracje.

czwartek, 8 grudnia 2011

Korporozmów ciąg dalszy

Z cyklu korporozmowy:

- Zaraz popełnię tu samobójstwo!!! - Wykrzyczała Najjaśniejsza z Gwiazd, wbiegając do pokoju jednego z korposzefów, akurat gdy byłam tam indagowana ja.

Najjaśniejsza z Gwiazd była zaaferowana nowym zadaniem, z którym (między nami mówiąc) kompletnie nie dawała rady (nie bez cienia jakiejś takiej podłej, nikczemnej i nieprzystającej damom - satysfakcji z mojej strony).

- Po prostu popełnię samobójstwo i będziecie mnie tu chować! Wariactwo jakieś zupełne dzisiaj! - wykrzykiwała nadal Najjaśniejsza, ale jej wydzieranie się i histeria na nikim nie robiły wrażenia.
Po prostu robi to za często.

- Nie możesz popełnić samobójstwa, bo... - zaczął korposzef.
- Tak, tak wiem. Nie macie już miejsca na nekrologach. Nie mogę Wam tego zrobić - wykrzyknęła znów Najjaśniejsza, wybiegając gdzieś dalej.

A ja stałam tam sobie, zbierając szczękę z podłogi i zastanawiając się, ile miłości własnej i poczucia zajebistości trzeba w sobie mieć, by emanować taką pewnością siebie? I czy pomieściłyby się w mojej małej kawalerce? Nie...pewnie trzeba by wynająć jeszcze jakiś garaż, bo mogłoby im być ciasno.

środa, 7 grudnia 2011

List do św. Mikołaja

Drogi święty Mikołaju,

najpierw myślałam, że zakpiłeś sobie ze mnie w tym roku.

Miętową czekoladkę podarowaną mi przez pana portiera z recepcji korpomolocha na dzień przed mikołajkami mogłam przecież tak odebrać, prawda?

Ot, to wszystko Lucy - tylko pan portier pomyślał o tym, żeby sprawić Ci przyjemność "od świętego Mikołaja". Tylko on.
Masz za swoje pusta egoistko Ty jedna, skupiona na sobie żałosna istoto, kreaturo leniwa. Ha! ha! - słyszałam już złowieszczą kpinę losu gdzieś z tyłu mojej głowy.

Ale potem zrozumiałam, że podarowałeś mi, święty Mikołaju, coś dużo cenniejszego tą małą miętową czekoladką.

Bo kiedy wróciłam jeszcze po coś do korpomolocha, czego w swoim tradycyjnym roztargnieniu zapomniałam zabrać, usłyszałam jeszcze:
- Nie myśl, że ja nie widzę...
- Czego? - spytałam przestraszona.
- Może inni nie widzą. Ale ja widzę. To jak się starasz, mała. I jaka smutna tu czasem przychodzisz. I jaka zmęczona wychodzisz. I wiesz co, mała? Kiedyś naprawdę wszystko się ułoży, sama zobaczysz. Jak ktoś się stara, to to nie idzie na marne. A teraz szuruj już do domu, bo naprawdę późno jest. Kota idź nakarm!

I prawie wypchnął mnie za drzwi korpomolocha.

A ja całą drogę do domu uśmiechałam się, trochę tylko porykując jak głupia, po ciężkich przejściach poranka (ale o tym może kiedyś indziej... albo w ogóle zapomnę i będę udawać, że wcale nie zawiodłam się na grupowej solidarności korpotowarzyszy niedoli... ot reset, delete, itd.).

I za to Ci dziękuję święty Mikołaju. Oby więcej takich miętowych czekoladek w moim życiu.

A teraz kota idź nakarm. Albo jakieś renifery. Czy coś.

środa, 30 listopada 2011

O polowaniach jednego takiego kota

Kiciur poluje.
Wziął się chłopak w garść i poczuł instynkt. Rzuca się, wytęża słuch, zastyga w bezruchu i wyostrza wzrok (ekhem... znaczy konkretnie - wybałusza gały) i nie daje za wygraną.
Co w sumie oznacza, że od wczoraj mamy w domu sajgon.

Porozrzucane po całym pokoju skarpetki są już teraz niczym. Drobnostką, błahostką, niczym wartym uwagi. Bowiem gdy kiciur poluje, nic, ale to nic, nie jest mu straszne i nic, ale to nic, nie może stanąć na jego drodze.

I chyba sama w końcu zabiję tę tłustą muchę, która wczoraj obudziła się w naszym mieszkaniu i lata po nim ospale, bo jeszcze jeden dzień z instynktem kiciura i trzeba będzie wezwać jakąś ekipę sprzątającą, by ogarnąć naszą stajnię Augiasza.

wtorek, 29 listopada 2011

Korporozmowy

Z cyklu: korporozmowy - zebrane z ostatnich dwóch dni:

- Luuuuucyyyy.... A powiedz mi, jak zrobić to i to? - błagalnie zapytała Upierdliwa Współtowarzyszka Korponiedoli (w skrócie UWK)
- Tak i jeszcze tutaj tak - wyjaśniła Lucy, podchodząc do jej biurka, by po chwili z westchnieniem wrócić do swojego komputera i zadania, które wybitnie jej dziś nie szło.

5 minut później:
- Luuuuuucyyyyyy??? A to mam zrobić tak czy tak? - znów UWK
- W ten sposób i jeszcze tu musisz zrobić tak - nadal z miną przecierpliwej osoby tłumaczyła Lucy, a doczołgawszy się do biurka wcisnęła w uszy słuchawki i włączyła ipoda z bardzo głośną muzyką.

3 minuty później:
- Luuuuuuucyyyyyy???
(cisza)
- LUUUUUCCCYYYYYYY!?!?!?!?!?!?!
- Tak?!?!? - już nieco mniej cierpliwie wycharczała Lucy, nieprzytomnie zdejmując z uszu słuchawki i spoglądając na migającą w Wordzie kursywę, która nie przesunęła się ze swojego miejsca nawet o milimetr.
- A to mam zrobić tak czy tak? I skąd mam wziąć to i tamto? - UWK.
- Tłumaczyłam Ci wczoraj... Musisz wejść tu i tam i wtedy to i tamto - wycedziła Lucy już przez zęby.

5 minut później:
- LUUUUUCCCYYYYYYY!?!?!?!?!?!?!
- CO?!?!?!
- A jeszcze: jak zrobić to i to??
- %&^%^%^$%%%%###^%##$!!%$#@ - pomyślała Lucy, ale w realu osiągnęła stan zen, znów z żalem spojrzała na kursor myszki i poszła tłumaczyć.

8 minut później:
- LUUUUUCCCYYYYYYY!?!?!?!?!?!?!
- CO?????!!!!! (do #$#@%$$#^ kurwy #%#@$$$# nędzy @%$##@- w domyśle)
- A co Ty tam właściwie z tymi słuchawkami robisz, że ja muszę do ciebie krzyczeć, żeby się coś dowiedzieć? Youtuba sobie oglądasz czy co?
- ($^&#%##$%$@#R#$%$%#%$#^#%#$%&%$#$#%$^%$$###$%%$#$%^$!!!!) MOŻE NA PRZYKŁAD PRÓBUJĘ SIĘ SKUPIĆ, CO???????? BO JAKOŚ TAK ZUPEŁNIE DZIŚ NIE MOGĘ!!!
- Aha...
- NO WŁAŚNIE, AHA...

3 minuty później:
- LUUUUUCCCYYYYYYY!?!?!?!?!?!?!
(...)

***
Lucy: - Ja (piiiiik) już (piiiik)z nią nie mogę dzisiaj.... (i tu jeszcze długo piiiiiik) Zwariuję albo zrobię jej krzywdę.
Inna Towarzyszka Korponiedoli: - No, ona tak dzisiaj wszystkich męczy...
Lucy: - Eh....
ITK: - I pomyśl, nawet ona ma męża. Co jest z tym światem nie tak?
Lucy: - Daj spokój, to na pewno nie jest nikt normalny. I pewnie poleciał na jej nazwisko. Tak, tak, na pewno.
ITK: - Mhm...
I obie zawisły nad swoimi pseudobiadami, zastanawiając się, jakim cudem na ich nazwiska nikt "nie leci".
- Wszystko przez ten cholerny współczynnik feminizacji - znalazła szybko wyjaśnienie Lucy. - Ty wiesz, że na Dolnym Śląsku na 100 facetów przypada 108,8 kobiet? Pomyśl, jak ciężko wyeliminować te 8,8? Koszmar...
Po czym obie westchnęły, zastanawiając się, jak wyeliminować choćby te 0,8...

***
- Lucy, śniłaś mi się dziś, wiesz? - Gadatliwa Korpotowarzyszka zagadnęła na cały newsroom.
- Tak? A co robiłam? Zwalniałam się z pracy, podcinałam żyły czy skakałam z mostu? - spytała nieprzytomnie Lucy, nie odrywając wzroku od komputerowego monitora z Bardzo Ważnym Zadaniem Do Zrobienia Na Już, a spytała właśnie o to, bo jej samej ostatnio śnią się tylko takie scenariusze.
Konsternacja w newsroomie kazała jej jednak podnieść wzrok nad komputer i zorientować się, że jej wypowiedź mogła się wydać co najmniej kontrowersyjna...
Na szczęście na błyskotliwości Gadatliwej Korpotowarzyszki zawsze można polegać.
- A nie, nie - kontynuowała niewzruszona. - W tym śnie, uprawiałam seks, chyba nie ze swoim mężem i ty akurat weszłaś.
Tym razem Lucy oderwała już wzrok od komputera na dobre, zastanawiając się, czy aby na pewno już się dziś obudziła...

poniedziałek, 28 listopada 2011

"The Jury"

Za sobą mam kolejny trudny dzień, nie tylko w pracy (choć w większości tam go właśnie spędziłam). Przed sobą - kolejną długą noc z klawiaturą i połyskującym monitorem komputera.

Ale nie będę Wam pisać, jak bardzo jest mi teraz trudno, bo to niczego nie zmieni.
Opowiem Wam więc o filmie, który niedawno odkryłam.

Wieczorami jestem najczęściej tak zmęczona, że nawet jeśli mam chwilę, którą mogę poświęcić dla siebie, to nie mam już siły na nic ambitniejszego. Na półce leżą więc tomy nieprzeczytanych książek, na stole zalegają ledwo liźnięte miesięczniki i tygodniki (choć z tymi akurat lepiej, bo doczytuję je w tramwaju), a o mnóstwie innych rzeczy, które dawniej lubiłam robić, już dawno zapomniałam.
Więc wieczorami najczęściej oglądam jakiś film albo serial - bo to nie wymaga ode mnie dużego zaangażowania. I mogę wreszcie położyć się i odciążyć moje coraz bardziej bolące plecy (nic przyjemnego).

I tak odkryłam brytyjskie "The Jury". Nie wiem, czy można go gdzieś obejrzeć w polskiej tv. Ja wygrzebałam go w internecie i oglądam bez lektora i napisów.

Uwielbiam brytyjskie seriale - za akcent. A ten film jest w dodatku świetnie opowiedzianą historią. Nie będę psuć Wam zabawy, zdradzając wątki. Opowiem tylko o kilku bohaterach, którzy mnie urzekli.

Wszyscy są tam zarysowani bardzo oszczędnie. Więcej się na ich temat domyślamy, niż dowiadujemy. I to też jest intrygujące.

Mamy więc czterdziestoparoletniego faceta, któremu w życiu nie wyszło i mieszka ze swoją starszą już matką. Tego, że jest życiowo niepozbierany, możemy domyślić się, gdy poznaje kobietę i umawia się z nią na lunch, a przygotowując się do wyjścia z domu przegrzebuje całą szafę, przymierzając stosy jednakowych niebieskich koszul i jednakowych szarych krawatów.

Jest też samotna nauczycielka, która zaszła w ciąże ze swoim uczniem.
I facet, który nie wiedzieć czemu, ciągle chodzi do solarium, choć nie jest typem żelusia w różowej koszulce.

I ona... Kobieta, dla której ten serial trzeba zobaczyć. Obrońca podejrzanego i już raz skazanego (ale była apelacja i stąd powtórny proces) za potrójne morderstwo. Jest błyskotliwa, inteligentna, mocna w gębie, niewiarygodnie pewna siebie. Jest taką kobietą, jaką pewnie większość z nas chciałaby być.

Ten serial ogląda się przede wszystkim dla niej.

Jak znam przewrotność twórców seriali - pewnie na koniec okaże się, że to czarny charakter tego filmu. Ale na razie będę trwać w zachwycie. I polecać Wam ten film, bo jest świetny.

niedziela, 27 listopada 2011

Dzień przed PONIEDZIAŁKIEM

- Spójrzmy prawdzie w oczy, wszyscy troje jesteśmy żałosnymi frajerami - wyrzekł całkiem serio 30A znad szklanki z gorącą czekoladą (zgodnie uznaliśmy bowiem, że przesadne alkoholizowanie się w dzień poprzedzający PONIEDZIAŁEK w naszym wieku już nam nie służy, więc powstrzymaliśmy się na kilku piwach).
- Noooo... - odpowiedziałyśmy mu chórem znad swoich szklanek z gorącą czekoladą.
- No, a ja mam kiepską pracę i dobiegam trzydziestki - pożaliła się jedna z nas.
- To że masz beznadziejną robotę i jesteś starą rurą, to jeszcze nie jest problem - pokiwał głową 30A, a siła naszego spojrzenia omal nie zrzuciła go z krzesła.
- Miałeś teraz powiedzieć coś w stylu "nie, nie, wcale nie jest z tobą tak źle" - poinstruowałam ignoranta.
- Ech... i jeszcze dupa mi rośnie - ciągnęła jedna z nas.
- No to idź na jakiś fitness i zrób coś z tym - niewzruszenie ciągnął 30A, a laser pogardy w moim wzroku obcinał mu już głowę.
- Ja pierdzielę... Twoją rolą jest teraz kiwać głową ze współczuciem i zaprzeczyć zbędnym kilogramom, do jasnej cholery. Żaden z ciebie gay friend. Nie nadajesz się no... - prychnęłam pogardliwie.
- Chyba faktycznie jestem tępym samczydłem - pokajał się 30A.
- Nooo... - westchnęłyśmy zgodnym chórem, sącząc swoje gorące czekolady w kolejny długi dzień przed PONIEDZIAŁKIEM.

sobota, 26 listopada 2011

Andrzejkowo

Wraz z rosnącą liczbą znajomych i przyjaciół, którzy w facebookowym okienku nie pojawiają się już samotnie, ale z drugą połówką, albo i nawet potomstwem, coraz mi tu duszniej i samotniej, mimo kiciura i całej rzeszy karaluchów, które dotrzymują mi wiernie towarzystwa.

Nie, nie będę tu narzekać, jaka to jestem biedna i w ogóle jeju jeju.
Raczej przyznam się do błędu. Co zdarza mi się rzadko, bo do błędów przyznawać się nie umiem. Jakoś nie leży to w mojej upartej naturze.

Ale dziś, kiedy nadszedł weekend, a ja w ramach rozrywki i rozwijania się robiłam pranie i spałam przez pół dnia wtulona w kiciura, miałam sporo czasu na rozmyślanie. Tym bardziej, że miałam wolny dzień (w końcu), a jedynymi osobami, które uznały, że w sumie nie byłoby najgorzej spędzić go ze mną, były Kobieta o Wielkim Poczuciu Humoru (która powinna dostać jakieś odznaczenie za wierność i znoszenie mnie niemal 7 dni w tygodniu), no i jeszcze on... Powinnam ochrzcić go mianem Faceta, Który Nie Wie, Czego Chce. Z tej ostatniej propozycji nie skorzystałam. Za stara już jestem na oszukiwanie się.

Ale wracając do błędów...
Jakieś sześć lat temu robiłam wszystko, co tylko mogłam, by wyrwać się mojego prowincjonalnego miasteczka. Uważałam - nie wiedzieć czemu - że jestem za dobra na to, by się w nim kisić. Wyjazd stamtąd uważałam za najlepszą decyzję swojego życia.

Dziś już nie byłabym tak kategoryczna w tej ocenie.

Byłam tam kilka tygodni temu. To był jeden z tych wyjazdów celem sprawdzenia, czy potrafiłabym tam wrócić. I nadal nie wiem, czy potrafiłabym - bo w sumie nie mam do czego, skoro nawet w domu rodzinnym nie mam tam już nic poza łóżkiem (bo półek czy jakiejś szafki nawet - już nie).

I posiedziałam sobie tam przez kilka dni z ludźmi, którzy przez wiele lat byli całym moim światem i - przyznaję to zupełnie szczerze - zazdroszczę im.

Może i nie zobaczyli tego, co ja, przez te kilka lat, nie poznali tylu "znanych osobistości", nie robili tylu "ważnych rzeczy", itd. Ale oni mają poczucie swojego miejsca na świecie. Mają też własne firmy, plany ślubów, a niektórzy już nawet dzieci. I taki... spokój mają. Z nikim i z niczym nie muszą się mierzyć, niczego nie muszą sobie ani innym udowadniać, nic ich nie goni i nie łapie za klatkę piersiową, gdy znów nie wyrabiają z 60 zadaniem na dziś. I nie mają samotnych sobotnich (podobno andrzejkowych) wieczorów z kotem i karaluchami.

Więc tak - przyznaję - mogłam się pomylić te sześć lat temu.

piątek, 25 listopada 2011

Dziś będę się trochę cieszyć

Wróciłam ze służbowego dorocznego wyjazdu. Na szczęście tym razem był krótszy niż zazwyczaj.

Nieoczekiwanie - usłyszałam tam sporo naprawdę miłych rzeczy pod swoim adresem. I nie były celowym lizusostwem. Padały gdzieś tak przy okazji, albo w ogóle nie były wypowiadane do mnie. Co jest tym bardziej cenne.

Przyjemnie jest wiedzieć, że to co robię, ma jednak jakiś sens i że czasem uda mi się komuś pomóc.

Od razu jakoś łatwiej. Pewnie ten stan szybko mi minie, ale dziś będę się tym cieszyć.

poniedziałek, 21 listopada 2011

"Długi" weekend minął

Miałam przemyśleć kilka rzeczy, a w głowie mam jeszcze większy mętlik niż przed wyjazdem.
I jeszcze większą nawet chęć ucieczki.
I w sumie jeszcze większe poczucie czegoś, co nazwałabym brakiem swojego miejsca na świecie. I poczucie bycia zupełnie niepotrzebną (poza oczywiście byciem potrzebną kotu, bo on akurat potrzebuje mnie cały czas, ze szczególnym naciskiem na godziny późnonocne i wczesnoporanne, gdy potrzebę swoją manifestuje dość głośno).

- Marszczysz cały czas czoło/ Dlaczego tak kręcisz głowa?/ O czym myślisz? - kilkakrotnie pytała Przyjaciółka Ma w czasie tego weekendu.
(Bo mam niestety ten feler, że gdy się zamyślam, to można ze mnie wyczytać wszystko. Kiepskim byłabym graczem pokerowym...)

I nie potrafiłam jej odpowiedzieć. I teraz też nie potrafiłabym.
Bo kumuluje się we mnie tyle rzeczy... tyle złych myśli, głupich pomysłów, złości, bezradności i tyle chęci, by się wykrzyczeć. Tak po prostu wykrzyczeć chyba.
Ale przecież grzeczne pełne śmiesznych ideałów i taktu pracowniczki korpokoszmarów nie krzyczą, prawda?

piątek, 18 listopada 2011

Jadę

Porozmawiałam sobie dzisiaj z kimś. Zupełnie nieznana mi osoba. Ale dała mi do myślenia.
Bo uświadomiła mi, że to czego najbardziej się teraz boję, to samotność.
Dlatego godzę się na pracę po kilkanaście godzin na dobę. I dlatego biorę na siebie nowe obowiązki. I dlatego coraz częściej pozwalam się upokarzać.

Bo jako alternatywę mam puste, zimne mieszkanie. I kota. I jeszcze poczucie beznadziei i tego, jak bardzo schrzaniłam wszystko to, co mogłam schrzanić w ciągu ostatnich 10 miesięcy.

I to mnie przeraża bardziej niż nieprzespane noce, nerwowo wypalane papierosy i ciągły stres.

Jadę na trzy dni daleko od tego pustego mieszkania, korpokoszmaru z wszystkimi jego Gwiazdami i Wrogami Publicznymi, i mam nadzieję od siebie samej też.
Bo od siebie samej najbardziej chciałabym teraz uciec.

czwartek, 17 listopada 2011

Słowa

Słowa, słowa, słowa. Setki słów. Tysiące. Czasem setki tysięcy.
Codziennie je mielę. Zmieniam. Zastępuję. Usuwam i dodaję. Przechodzą przeze mnie jak przez maszynkę.
Słowa w mailach.
Słowa w informacjach.
Słowa w Wordzie, te które wychodzą ze mnie najtrudniej.
Słowa w komunikatorach.
Słowa w sms-ach, które przychodzą coraz rzadziej (bo i po co miałyby przychodzić, skoro ich autorom poświęcam tak mało czasu?).
Słowa w obietnicach, które składam bez pokrycia ("następnym razem na pewno będę", "tak, przyjdę", "będę pamiętać", "zadzwonię", "napiszę maila, bo teraz nie mogę rozmawiać").
Słowa - wszędzie są słowa.

I tracą wartość. I tracą znaczenie. I sensu też nie mają.

Bo co znaczy, kiedy ktoś Ci mówi, że on nigdy i że w ogóle?
Nic nie znaczy.

Taki sam potok bezsensownych słów, jak ten, który codziennie przemielam.
I będę mielić jutro. I pojutrze. I popojutrze... I

I nawet moje własne słowa, a może przede wszystkim moje własne słowa, wydają mi się zupełnie nieważne. Tak jak ja.

I pewnie muszę się wyspać. A przede wszystkim wyjść z pracy - bo od 11 dni mi się to jeszcze nie udało.

środa, 16 listopada 2011

Strzykawka - marzenie

Chciałoby się czasem mieć taką strzykawkę-odsysacza.

Brałoby się taką strzykawkę,
pyk
i już nie ma w nas ani grama emocji, uczuć, wrażliwości, strachu, stresu, empatii, czegokolwiek...

O ile łatwiejsze byłoby życie, gdyby można było częściej być taką zimną suką bez uczuć. Takim jest łatwiej.

niedziela, 13 listopada 2011

Rutyna

Moje życie ostatnio jest niesamowicie rozrywkowe.

Najpierw przez kilkanaście godzin wykonuję siedem rzeczy jednocześnie i próbuję zrozumieć, jakim cudem nasz cholerny program internetowy nie działa, kiedy powinien działać (a nie działa, gdyż albowiem jest stary i powinien zostać zaorany, rzucony w przepaść, podeptany i zastąpiony czymś nowym, ale tak się nie stanie, więc nadal będziemy się z nim pałować).

Potem dotaszczam się do domu i jest godz. 22, 23 lub 24 (zależnie od ilości Niesamowicie Ważnych Zadań Internetowych na ten dzień) i... zaczynam bawić się z kotem jego zieloną piłeczką na takim plastikowym "patyku" (wiecie, taka popularna kocia zabawka, dostępna w każdym zoologicznym). I nie dlatego, żebym jakoś szczególnie pałała - w stanie ewidentnie wskazującym na potrzebę łóżka - żądzą siedzenia i uderzania rytmicznie "patykiem" w podłogę oraz od czasu do czasu robienia nim uników, co by się kocina nie znudziła.
Okazuje się to przykrym wieczornym obowiązkiem, bo to JEDYNY, powtarzam JEDYNY sposób, by kicur dał mi przespać choć ze cztery godziny. Jak się pobawi wieczorem, daje mi spokój do wczesnego poranka.

Bardzo chętnie zatrudniłabym jakieś dzieci sąsiadów do wieczornych zabaw z kiciusiem... Najchętniej za cenę jakiejś herbatki owocowej i ciasteczek.
Do czasu aż ktoś uznałby mnie za pedofila, co po nocach przesiaduje z cudzymi dziećmi :P

sobota, 12 listopada 2011

BWIZ

Nie będę pisać, co tam u mnie ciekawego, bo poza narzekaniem na spędzanie zbyt wielu godzin w pracy i zanik formy zwanej życiem poza pracą - nic innego bym z siebie nie wydusiła.

Siedzę sobie teraz z kiciurem, turlając jego zieloną piłeczkę po całym mieszkaniu (nie wiedzieć czemu, lubi to), a drugą ręką wykonując Bardzo Ważne Internetowe Zadania i popijając kolejną filiżankę melisy.
I odczuwam takie zniechęcenie do wszystkiego, że rozumiem ludzi, którzy rzucają wszystko w cholerę, przełączają się na tryb ”jebie mnie to”, pakują manaty i jadą na drugi koniec świata karmić jakieś owce albo wspinać po górach.

Niestety owce mnie nie lubią, na góry nie mam już kondycji, a na dobrą sprawę to nawet na bilet lotniczy do tego końca świata bym nie miała.

Więc wrócę do Bardzo Ważnego Internetowego Zadania - w skrócie - BWIZ, a tu wrzucę dwie fotki dzisiejsze. Obie kocie.



Zwróćcie uwagę na imiona kotów :)

środa, 9 listopada 2011

Złośliwość domownika nie zna granic

Zaprawdę powiadam Wam - zwariuję, zrobię sobie krzywdę albo wystawię kiciura za drzwi i będę go szukać dopiero jutro.

W korpo muszę pojawić się jutro przed 7 (słownie: siódmą rano...), gdzie spędzę 14 godzin (dla podkreślenia efektu: CZTERNAŚCIE). I będzie to dopiero początek mojej czterodniowej masakry w pracy, którą nie zakończy później dzień wolny, gdyż albowiem zacznie się nowy tydzień i z powodu moich cyklicznych obowiązków nie będę mogła odebrać dnia wolnego - jak zawsze zresztą :/

I oczywiście jak na złość kiciurowi odbija. Podobnie jak przez całą dzisiejszą noc, tak i teraz łazi i nie może sobie znaleźć miejsca, miaucząc jak wariat.

Gdyby nie to, że głaskany rozwala się wygodnie na łóżku i radośnie pomrukuje, szalałabym pewnie, stresując się, że coś mu jest, coś go boli i w ogóle jest źle.

Ale nie...
Kiciur po prostu postanowił nie pozwolić mi zasnąć.

Dlatego - zaprawdę powiadam wam, zwariuję...

wtorek, 8 listopada 2011

Po całym dniu w domu

Znów będzie o kocie. No wybaczcie, cały dzień dziś z nim siedziałam, bo pracowałam w domu, więc siłą rzeczy - o czym niby mam pisać?

Leży sobie teraz obok laptopa, wtulony pyszczkiem w koc, z łapkami zwiniętymi w jakąś dziwną figurę. I wygląda tak kochanie i niewinnie, że aż trudno uwierzyć, że to mój kiciur.

Bo muszę Wam powiedzieć, że poza Szefem Szefów i Wrogiem Publicznym Numer 1, nikt nie potrafi mnie tak wkur... w jedną sekundę jak własny mój, włochaty, niewinny przecież sierściuch.

Potrafi on bowiem snuć się bez sensu przez 15 minut i koszmarnie miauczeć, doprowadzając właścicielkę do szewskiej pasji.

Potrafi obśliniać jej cały monitor komputera, akurat wtedy, gdy musi szybko wysłać maila.

Potrafi zaczepić się pazurami o futrynę drzwi i nie móc się już z tego wykaraskać, dokładnie w tym momencie, gdy ona przeprowadza Bardzo Ważną Rozmowę przez telefon.

Potrafi budzić ją co noc przynajmniej ze cztery razy.

Potrafi w końcu, rozpędzając się do prędkości światła, w pełnym pędzie zrzucić cały stos gazet, kartek i karteczek pieczołowicie gromadzonych na stole przez całe tygodnie.

I w takich momentach jego właścicielka dziękuje Bogu/opatrzności/losowi czy czemukolwiek tam, że jednak nie ma jeszcze dzieci.
One podobno robią trzy razy większe zamieszanie.

Fajnie jest

Moje powroty do domu są w pewien sposób standardowe.

Najpierw duży wymach nogą, żeby stopą odsunąć kota od drzwi.

Jeśli manewr nie zostanie wykonany umiejętnie, kiciur przedostanie się na korytarz, a następnie spieprzy po schodach, by dwa piętra niżej zorientować się, że nie wie, co ma ze sobą zrobić. I będzie rozpaczliwie miauczeć.

Gdy uda mi się już zamknąć za sobą drzwi, łapię głęboki oddech, próbując dobrnąć do pokoju unikając wyziewów z kuchni. Jako wegetariance trudno jest mi przystosować się do zapachu surowego mięsa, które kiciur umiejętnie rozwala po całej podłodze, dzieląc się posiłkiem ze swoimi małymi kolegami - mrówkami. Szlachetne czyż nie? Ale ja jakoś nie umiem docenić gestu...

Gdy dostanę się już do pokoju, starając się jednocześnie nie rozpłaszczyć na podłodze, zaczepiając o plączącego mi się pod nogami kota, pada zwykle standardowe pytanie: "No, jak tam byłeś grzeczny?" /stare panny z kotami - a to już oficjalne, że do nich należę - tak mają, że gadają ze swoimi kotami, to co się będę zgrywać, że ja tak nie robię?/.

Ogarnięcie wzrokiem horyzontu wystarcza mi, żeby stwierdzić, że kiciur grzeczny nie był. Zanim więc zdejmę z siebie płaszcz, wciskam do szafek swoje ubrania, podnoszę z podłogi świece zapachowe, ściągam z oparcia fotela swoje rajstopy w strzępach, zgarniam z mieszkania troskliwie pakowaną przez cały tydzień do reklamówki makulaturę, która teraz rozpościera się już wszędzie, zbieram wsuwki, które rano leżały na stoliku przy radio, podnoszę porozrzucane ramki ze zdjęciami, łyżki, kubki, zabawki kiciura i...

mimo wszystko

głaszczę kota, bo jednak fajnie jest do kogoś wracać.

niedziela, 6 listopada 2011

Wykrakałam

Jakieś cztery dni temu opowiadałam Przyjaciółce Mej, że boję się dotknąć czegokolwiek w moim mieszkaniu, bo wszystko się psuje, niszczy, odpada, rozwala, itd. itd. w ten deseń.
Dzięki temu zestresowana siedzę w kąciku, próbując z niczym się nie stykać.
Niczym król Midas. Tyle, że on zamieniał wszystko w złoto. A nie w proch.
Ale to mały szczegół.

W każdym razie - mam za swoje. Wykrakałam.

Dziś przy zamykaniu drzwi pozostała mi w dłoni klamka. A na podłodze śrubka tudzież gwóźdź, który utrzymywał tę skomplikowaną instalację w kupie.

Na wypadek gdyby któregoś dnia zabiło mnie okno przy próbie otwarcia go, pozostawię stosowne instrukcje, by ktoś umieścił tu barwną opowieść na ten temat.

sobota, 5 listopada 2011

Kiciur przestał się nudzić

Wychodzę z mieszkania, pozostawiając w nim kiciura zafascynowanego obserwacją karaluchów przebiegających od czasu do czasu przez umywalkę...

Uszczypnijcie mnie, bo nie wiem czy tylko śnię czy jednak mieszkam w slumsach...

czwartek, 3 listopada 2011

Nocna rozmowa telefoniczna

Się poryczałam. Tak zupełnie głupio. Ale się poryczałam.
Bo sytuacja wyglądała tak.

21.30 - na służbowy telefon dzwoni jakiś nieznany numer. Po stoczeniu wewnętrznej walki (k... mać nie odbieram, no nie i koniec! vs. nie, nie, a jeśli to coś zajebiście ważnego?), oczywiście odebrałam.

- Słucham?
- Sobie pozwoliłem zadzwonić tak późno, bo przeglądałem numery w telefonie i przypomniałem sobie, że ja znam taką dziewczynę...
- ??? Ale z kim ja rozmawiam?
- No, nie poznajesz już dziecko?

I w tym momencie oczywiście już wiedziałam. Nikt inny nie mówił do mnie per "dziecko".

- Ksiądz Paweł z tej strony. No co tam u Ciebie? Ile myśmy się nie widzieli? Z 10 lat już pewnie?
- 6 lat, proszę księdza. Tyle minęło.
- No i co tam u Ciebie? Wyszłaś za mąż?
- Nie. Nie wyszło jakoś do tej pory.
- Dziewczyno, no daj spokój! Przecież Ty już masz 24 LATA! To już NAJWYŻSZY czas!
- No, nie wyszło, po prostu...
- No proszę... I co Ty właściwie w życiu robisz?
- A, pracuję w Korpo.
- I Ty się na tym znasz?
- Musiałam się nauczyć.
- śmiech (ten z kategorii nieprzyjemnych)I takim prawdziwym korpracownikiem jesteś?
- Tak, takim zupełnie prawdziwym.
- I tak nic poza tą pracą to nie masz?
- W sumie to... Yyyy.... No... tak.
- No przykre, przykre. Słuchaj, to jak przyjedziesz do domu, to koniecznie wpadnij, pogadamy sobie. Zapisz sobie mój numer. Trzeba się przecież spotkać.
- Koniecznie...

Tak oto w 2 minuty sześć lat mojego życia zostało podsumowane.

Proszę Państwa, kurtyna opada.

środa, 2 listopada 2011

Przystankowe historie

Wciskając w siebie ohydną w smaku drożdżówkę kupioną w biegu w sklepie pod blokiem (o opatrzności, jak dobrze, że postawiłaś ten sklep na mej drodze!), próbowałam jednocześnie wcisnąć swoje mokre włosy pod szalik (co mogłoby nieco zmniejszyć prawdopodobieństwo przeziębienia, gdy wybiega się z domu prosto spod prysznica, nie dotykając nawet suszarki).

Trzecią ręką szukałam portfela z biletem, który zawsze okazuje się być na samym dnie torebki, czwartą starałam się nie zgubić Ważnego Raportu Do Przeczytania Na Wczoraj, a piątą sprawdzić na komórce, o ile spóźnię się do pracy.

I nawet przemknęło mi przez głowę, że to musi żałośnie wyglądać.
Zwłaszcza, że na ten przystanek wpadam w takim rozedrganiu CODZIENNIE. Ale to przecież tylko na chwilę, tymczasowo, na trochę...

I wtedy zobaczyłam ją.

Na oko jakieś 37 lat. Nerwowo dojadała kawałek pizzerki (pewnie z tego samego sklepu, bo kojarzę, że to równie ohydne w smaku co drożdżówki stamtąd), włosy także wilgotne i potargane, a w ręku jeszcze więcej teczek i papierów niż ja. Ogólnie obraz nędzy i rozpaczy. Jak ja.

I jakoś tak jeszcze bardziej poczułam się dogięta do chodnika.

poniedziałek, 31 października 2011

Dla mnie też niezbyt łaskawy był dzień...

absolutnie najlepszy kawałek z ostatniej płyty - zwłaszcza jeśli chodzi o warstwę tekstową:

Ile cukru w cukrze

Zmęczona jestem. Bardzo.

Pracą,
sobą,
swoim mieszkaniem,
samotnością,
jeszcze raz pracą
i jeszcze tymi wszystkimi rzeczami, które odkładam "na później".

Bo całe moje życie jest teraz "na później".

Ale dam radę. Nie mam innego wyjścia. Więc zagryzę ładnie zęby i do przodu.

Z nowości frontowych - gdyby moje mieszkanie było zapaśnikiem stojącym naprzeciw mnie na ringu, to prawdopodobnie miażdżyłoby mi teraz czaszkę mocnym kopniakiem, nie zwracając uwagi na to, że charcząc i plując krwią, błagam o litość i wyciągam z kieszeni portfel ze zdjęciami dwójki dzieci do wykarmienia i rachunkami za kredyt na mieszkanie, czy coś w tym plastycznym stylu. /to aż niewiarygodne, ile rzeczy może się zepsuć w jednej małej kawalerce... gdybym tego sama nie przeżyła, nigdy nikomu bym w to nie uwierzyła.../
Czas więc na poważną rozmowę z właścicielami mieszkania. I koniec z postawą: miła Lucy.

A! I jeszcze odkryłam dietę cud. Parę kilogramów w kilkanaście dni - skuteczność gwarantowana moim osobistym przykładem.
Dieta nazywa się pracą w korpo.
I po co mi fitness? (na który i tak nie mam czasu)

Więc..

Trzeba się cieszyć, Lucy, życie jest piękne - powtórzę za pewnym Wiecznym Optymistą.
I tym radosnym akcentem zakończę ten jakże wesoły wątek, bo trzeba się zebrać w sobie i położyć spać, żeby jutro znów z uśmiechem nr 5 pojawić się w korpo. Jak co dzień.

Dobranoc.

sobota, 29 października 2011

Walczymy

Rozpoczynamy ostatnie starcie.
Dzisiejszego wieczora ktoś będzie cierpiał. I będę to albo ja albo ta cholerna łazienka.
Za chwilę wyposażę się w broń masowego rażenia (pięć opakowań Kreta) i będę mordować.

Wish me luck.

A tak poza tym - w domu wszyscy zdrowi, tyle że zmęczeni 15-godzinnymi dyżurami i niechętni do stukania w klawiaturę. Więc będą się odzywać później.

środa, 26 października 2011

Dziwne zachowania


To dzieło mój siostrzeniec stworzył, gdy byłam jeszcze w domu. Wybaczcie mu pisownię. Ma wciąż prawo do błędów ortograficznych :)

A stworzył je tuż po tym, jak pobladłam, sięgając po komórkę z sms-ami o rewolucji w korpo. Potem przez jakąś godzinę miotałam się po pokoju, rzucałam wyzwiskami i sama rozsyłałam sms-y. Tak, to zasługiwało na miano dziwnego "sahowania".

Ciekawe jednak, co teraz napisałby mój siostrzeniec, widząc jak zasypiam na przystanku tramwajowym ze zmęczenia, rano półprzytomna próbuję skasować paragon zamiast biletu, a w ciągu dnia krzyczę na wszystkich i wyzłośliwiam się, próbując odreagować, podobnie zresztą jak i moi pozostali korpotowarzysze.

Bo jest strasznie teraz. A będzie jeszcze gorzej...

niedziela, 23 października 2011

Wracam

Znowu w pociągu. I znów ponad osiem godzin siedzenia, czytania, patrzenia w okno i myślenia. Może gdyby nie było tak zimno (albo okresami tak potwornie gorąco ) i na dłuższą metę takie siedzenie nie byłoby męczące, nawet bym to polubiła.

W końcu kiedy ja mam tyle czasu dla siebie, ile mam go w pociągu?

Wyjeżdżałam cztery dni temu cała zdrapana kocimi pazurami.
Wracam zgryziona i posiniaczona, niczym ofiara przemocy domowej :)

Ślady kłów zawdzięczam pekińczykowi, którego ostatnio sprawiła sobie moja siora (u nas w domu od zawsze jest pełno zwierząt, dlatego prawie pięć lat bez jakiegoś futra obok mnie było dziwnym przeżyciem).
Śliczne i kochane psiątko mojej siostry ma jedną wadę.
Jest nadmiernie entuzjastyczne. Na widok każdego człowieka podskakuje i trzęsie się całe z radości.
I jest to fajne przez pierwszych 15 minut.
Po godzinie zaczyna być nużące...
Po dwóch działa na nerwy.
Po trzech szuka się już osoby, na którą napuszcza się rozbrykane zwierzątko... Ku ogromnej radości osoby obdarzonej sunią, oczywiście.

I kiedy psiątku nie odwzajemni się entuzjazmu, nudzi się bidulka. A jak się nudzi, to szuka rozrywki. A dobrą rozrywką dla takiej małej suni jest gryzienie wszystkiego, co wpadnie w jej pyszczek.
Zatem całe dłonie i przedramiona mam w psich zębiskach. Uroczo komponują się z kocimi zadrapaniami...

Siniaki, które pokrywają mnie od stóp do głów, zawdzięczam z kolei swoim siostrzeńcom.

Młody, jak przystało na mężczyznę, postanowił pokazać mi kilka skutecznych chwytów oraz nieco... rozruszać. Skończyłam jako obolały zoombiak pragnący jedynie czegoś miękkiego pod plecy.

Ale to był błąd. Bo gdy oparłam się o kanapę, na której siedziała moja siostrzenica, zrozumiałam, jak dawno nie było mnie w domu.

Otóż moja siostrzenica jest chora, o czym już kiedyś pisałam. Nie będę rozwodzić się nad tym, jaki to był dla nas szok i och ech i w ogóle. Ten etap staramy się mieć już za sobą.

Mała, która już nie jest wcale taka mała, ma autyzm. I w wieku 13 lat jest nieco tylko niższa ode mnie (ale tak dosłownie centymetry) i waży pewnie więcej niż ja (dzieci z zaburzeniami psychicznymi nie potrafią hamować apetytu, dlatego większość z nich jest puszysta, by nie powiedzieć otyła).

Wracając jednak do meritum...
Gdy moje wymęczone przez siostrzeńca zwłoki oparły się o brzeg kanapy, akurat trafiły na napad agresji Małej.
I powiem Wam szczerze - z moją nieporadnością - naprawdę rozważę w najbliższym czasie kurs jakiejś samoobrony.

Dobrze, że idzie zima, bo gdybym musiała się teraz wyletniać w sukienki, nasłano by na mnie jakąś pomoc społeczną albo innych panów w białych kitlach.

Wyrażenie "home, sweet home" nabrało ostatnio nowego znaczenia.

czwartek, 20 października 2011

Przyszło

Mętlik mam w głowie. Straszliwy.

Bo w korpo nadszedł dzisiaj - zupełnie niespodziewanie - Dzień, Który Miał Nadejść, niosący ze sobą zmiany i to nieprzyjemne.

A ja siedzę sobie i gram w supermemoriadę ze swoim ośmioletnim siostrzeńcem.

I z jednej strony wolałabym być teraz w korpo. Bardzo nawet.
Z drugiej jakoś tak po cichu i tchórzliwie cieszę się, że nie musiałam tego wszystkiego oglądać.

środa, 19 października 2011

Pakowanie się

Wielkieś mi pustki uczynił w domu moim,
mój drogi kiciurze tym zkniknieniem swoim...

A poważnie - to faktycznie jakoś tak pustawo mi się zrobiło bez futra przytulającego się do klawiatury i uniemożliwiającego marnowanie młodych lat mego życia na fejsbukowe pseudokontakty i oglądanie seriali.

Ale najpierw stoczyliśmy walkę.

Bo kiciur za nic nie chce wchodzić do transportera.
Zasadniczo mu się nie dziwię, bo gdybym była na jego miejscu, to też nie chciałabym siedzieć w takim plastikowym pudle z dziurami. To raz.

A dwa. Jego właścicielka popełniła zasadniczy błąd, kupując owo pudło.
Nie przewidziała bowiem, że żadne kocisko dobrowolnie do takiego transportera nie wlezie. Zatem kupienie takiego z drzwiczkami u boku, zamiast od góry, było absurdem. Absurdem mszczącym się teraz na nas i kładącym cień na nasze domowe - i tak trudne - relacje :P

Dzisiejsze wciskanie do transportera okupiłam nowymi zadrapaniami do kolekcji. Największy okaz ciągnie się przez całe plecy i będzie ze mną pewnie jeszcze przez długie tygodnie.

Ale i tak przytuliłabym się teraz chętnie do mojego wrednego futrzaka.

O moim optymizmie życiowym :P

Z rozmowy na FB:

Przyjaciółka Ma: - Hej! Co tam nowego u Ciebie?

Lucy: - A no leci jakoś. A z nowości to: to.

(...)

PM: - Hmm, wiesz co, ja do te pory byłam przekonana, że z tym blogiem łączy cię sympatia i zbieżność z imieniem, a nie, że ty jesteś jego autorką :P

L: - Naprawdę?? Ale mnie teraz rozśmieszyłaś :)

PM: - (...) Poza tym jakiś taki momentami optymistyczny ten twój blog. To wzbudziło moje poważne wątpliwości...

wtorek, 18 października 2011

Jeszcze tylko jeden dzień

Jeśli można przeżyć zawał serca w wieku 24 lat, to ja mam go już za sobą.
Bo myślę, że to ukłucie w klatce piersiowej, połączone z dużym bólem i niemożliwością złapania oddechu, tym właśnie było.

Weszłam ja sobie na swój rachunek bankowy, by zapłacić rachunki.
Zbierałam się do tego dwa dni, gdyż albowiem potencjalny widok stanu mojego konta wydawał mi się niezbyt przyjemny. Delikatnie określając...

I patrzę sobie

a tam

12 zł!

Słownie: dwanaście złotych, polskich nowych...
18 października. Kilkanaście dni do wypłaty.

Dżizas...

Dopiero gdy pozbierałam się z podłogi, zobaczyłam, że to nie mój stan konta tylko tzw. "blokady", czyli pieniądze, które już gdzieś zapłaciłam, ale jeszcze gdzieś nie spłynęły.

Uffffff......

Ogromny kamień spadł mi z serca, wywalając dziurę w mojej podłodze i sufitach sąsiadów tak ze trzy piętra niżej.

A teraz włączam sobie to:


i zaczynam myśleć tylko o przyjemnych rzeczach:
- o tym, że muszę jeszcze tylko przetrwać jutrzejszy dzień w pracy,
- spakować kiciura z całym jego majdanem i oddać go w ręce wspaniałej i zawsze chętnej do pomocy Kobiety o Wielkim Poczuciu Humoru,
- odbyć jedną okropną rozmowę, w której wyjdę na Świnię Miesiąca, jeśli nie Kwartału... (bo nie umiem załatwiać spraw po ludzku, nie umiem no i tyle),
- i o tym, że przez cztery dni mogę mieć wszystko w nosie,
- że nie popełnię w tym czasie żadnej tfu..rczości, no prawie żadnej,
- że przez cztery dni będę jadać regularne posiłki, a przede wszystkim pyszne obiady mojej mamy :)
- że przez cztery dni nie będę myśleć o swoich problemach, a zajmę się problemami innych,
- i spotkam się z moimi braciszkami, których nie widziałam jakąś wieczność...

I na cztery dni będę mentalnie tak daleko stąd, jak tylko się da.
Jeszcze tylko jeden dzień :)

poniedziałek, 17 października 2011

Jak się nie podoba...

- Więc musicie pracować szybciej, wydajniej i lepiej. I nie chcę dostawać byle czego.
I w związku z czym teraz będziecie pracować w Dniach Najbardziej Upierdliwego Obowiązku od godz. 7 do 21. Bez żadnej przerwy.

Tego już nie wytrzymałam.

- Nie wydaje mi się, by ktokolwiek był w stanie wydajnie pracować przez tyle godzin - zaznaczyłam jednak nieśmiało

- A czy dostaniemy za to dzień wolny? - rzuciła z sali jedna z Gwiazd.

Odpowiedź była jasna.

- Jak się wam nie podoba, możecie sobie szukać innej pracy.

To jest właśnie mistrzostwo motywacji.

niedziela, 16 października 2011

Kapcanienie

Starzejemy się Lucy, starzejemy... Kapcaniejemy na stare lata w dodatku...

Obudziłam się dziś z taką radością, jakbym - nie przymierzając - za parę godzin miała odebrać jakąś Mega Super Hiper Ważną Nagrodę albo Międzynarodowa Rada ds. Przyznawania Honorowych Zajefajnych Tytułów przyznała mi od razu ze trzy.

A powód radości był taki, że obudziłam się w czystym mieszkaniu, w związku z czym nie potknęłam się o żadną zabawkę kiciura, na stole nie zalegały stosy gazet, z kosza na pranie nie wyzierały kilogramy ubrań domagających się pralki, a w całym pokoju nie leżały kubki po kawie i herbacie.

Ba!

W lodówce czekało na mnie jedzenie (!). Na lodówce świeży chleb. I nawet jakieś warzywo się zdarzyło. I mleko do kawy było. I w ogóle cud, miód, malina.

Już nie pamiętam, kiedy udało mi się zjeść śniadanie przed pracą i wyjść z mieszkania bez poczucia, że zostawiam za sobą syf straszliwy, który "posprzątam, jak tylko wrócę".

Jeden dzień wolnego, a jak wiele zmienia.

A najbardziej przerażające jest to, że to mnie tak cieszy :P

Starzejemy się Lucy, starzejemy...

sobota, 15 października 2011

Rowerowo

Korzystając z wolnej chwili (no dobra... tak naprawdę to powinnam teraz zająć się czymś związanym z pracą, ale nie chce mi się straszliwie..., bo pracuję już trzeci weekend), no więc korzystając z tej chwili, wrzucam parę zdjęć z czasów wydawałoby się ogromnie odległych, bo słonecznych i ciepłych i w ogóle idealnych na rowerową wycieczkę. A to było ledwie 3-4 tygodnie temu w weekend. I było fantastycznie.

Ech... chciałabym mieć tutaj we Wrocławiu rower, żeby sobie częściej tak móc pojeździć (ten, na którym jeździłam wtedy, na tej przejażdżce, należy do Kobiety o Wielkim Poczuciu Humoru).

O ile, nie lubię takiej pogody, jak teraz, gdy muszę być na zewnątrz. O tyle, kiedy siedzę w domu, to uwielbiam, jak jest tak szaro i buro i ponuro. Wtedy się docenia własne, ciepłe mieszkanie i puchatego kiciura na kolanach.





Cztery łapy

Nie jest prawdą, że koty zawsze spadają na cztery łapy.
A w każdym razie nie jest prawdą, że WSZYSTKIE koty zawsze spadają na cztery łapy.
Bo mój kiciur udowodnił dziś nieprawdziwość tego przesądu.

Siedzę sobie ja nad śniadaniem. Spoglądam nieprzytomnym jeszcze porannym wzrokiem na swe dziwnie pobudzone kocię i przegryzam leniwie pseudokanapkę. Kocię zachowuje się specyficznie, trzeba to przyznać. Biega w jedną i w drugą stronę, wskakuje na meble i zeskakuje z nich, pędzi do kuchni i wraca z niej, itd., itd. do znudzenia.

Ale ja przyjmuję to ze stoickim spokojem. Jest rano. Jest sobota. Mam prawie-wolne. Nie będę się irytować i już.

I nagle w ułamku sekundy futrzak wskakuje na telewizor (co robi średnio kilkanaście razy dziennie) i w tej samej sekundzie próbuje przeskoczyć z niego na parapet. Problem w tym, że jakoś (oboje do końca nie umiemy zrozumieć, jak...) nie załapuje się ani na parapet, ani też nie zostaje na telewizorze.

Dalej jest już tylko huk i nieznośny miauk kiciura, którego duma i godność ucierpiały pewnie nie bardziej niż plecy, na które spadł (tego też nie rozumiemy).
Następnie spojrzenie urażonego zwierzęcia, które ofukuje telewizor i błyskawiczne przybiegnięcie do swojej właścicielki, by wtulić się w nią i jej pseudokanapkę.

Dzień jak co dzień...

Nie ucieknie się i już

No więc przyszło Pismo, Które Miało Przyjść. I teraz będzie źle. Bardzo źle nawet.

I położyłam je na swoim korpobiureczku. Wyszłam zapalić, żeby się uspokoić (kiepska metoda swoją drogą...) i powróciłam z miną: "nie, nie wcale mnie to nie obeszło, a generalnie wszystko mam w głębokim poważaniu".
Ale chyba kiepsko udawałam.

A potem wyszłam na obiad ze swoim szefem. I znad zasmażanego sera z surówką padło w końcu sakramentalne pytanie: - Czy Ty się już zastanowiłaś, co chcesz robić w naszej firmie za 3-5 lat? Czy bardziej chcesz robić A czy B? Pomyśl! Wybierz!
A zasmażany ser nie chciał mi już przejść przez gardło.

Późnym wieczorem dotoczyłam się na domówkę, na którą poszłam tylko dlatego, że jej gospodarzowi obiecałam być na 10 innych imprezach w ciągu ostatnich 6 miesięcy i za każdym razem odwoływałam swój udział w ostatniej chwili.

I siedziałam sobie tam, jak chmura gradowa, wypijając litry alkoholu i nie mając najmniejszej ochoty na interakcję z kimkolwiek. I patrzyłam sobie na tych wszystkich ludzi, takich wesołych i roześmianych, rzucających dowcipy, śpiewających Feela i Wilki, przerzucających się lekko złośliwymi uwagami i dobrze czujących się w swoim towarzystwie. Patrzyłam sobie, a przed oczami miałam tylko to nieszczęsne pismo i cholerny zasmażany ser.
Więc się zmyłam.

I tak sobie teraz myślę, że przez tyle lat denerwowałam się za każdym razem, gdy ktoś choćby w minimalnym stopniu próbował sterować moim życiem, narzucić mi coś czy choćby doradzić. I kończyło się to zwykle kłótnią, strzelaniem drzwiami i fochem straszliwym.

A teraz to ja naprawdę chciałabym, żeby ktoś podjął za mnie parę decyzji.
Bo to byłoby bardzo wygodne. Byłoby na kogo zwalić później winę.

czwartek, 13 października 2011

Jak zawsze

Obiecałam sobie, że nie będę się wściekać. Nie będę wyrzucać z siebie przekleństw. Nie złapię za papierosy, itd.

Ale skończyło się jak zawsze.

Bo jestem wściekła. Tak naprawdę wściekła. Tak okropnie wściekła, że mam ochotę krzyczeć. I niszczyć. I wypłakać się.

I nie mogę napisać dlaczego, bo chodzi o korpo.

I próbuję dojść do siebie. Tłumaczyć sobie, że praca to nie wszystko. I że istnieje jakieś życie poza korpo (nawet jeśli to jest życie dopiero od godz. 20).

I nie pomaga.

I możecie się śmiać, ale teraz naprawdę cieszę się, że mam kiciura.

Tak, piszę o nim głównie wtedy, gdy coś nabroi - budzi mnie nad ranem, rozrzuca jedzenie po całej kuchni, brudzi, itd., itd.

Ale tak naprawdę, kiciur jest jedynym powodem, dla którego wracam do domu.

Bo mimo że wiem, że po przekroczeniu progu mieszkania, będę musiała najpierw posprzątać wszystko, co kiciur nabroił, to i tak późno w nocy - gdy skończę już nadrabiać te wszystkie rzeczy, z którymi nie wyrobiłam się w korpo - przytulę się do niego, a on wtuli swój pyszczek w moją twarz i to będzie ten jedyny moment w ciągu dnia, gdy poczuję, że ktoś mnie potrzebuje. Niech by to był nawet kot ze schroniska.

Taka mała głupia rzecz, a jednak ważna.

środa, 12 października 2011

Godz. 19

Jest godz. 19. Po moim mieszkaniu w pełnym amoku pędzie rozbija się o ściany kiciur. W pyszczku dzierży skarpetę, którą wygrzebał z kosza na pranie.

Może i nawet zirytowałoby mnie to, gdyby nie fakt, że stworzenie rozumiem. Jego właścicielka poświęca mu tak skandalicznie mało czasu, że musi sobie jakoś biedak zorganizować czas. Tzn. nie ukrywam, że ucieszyłoby mnie, gdyby zajmował go sobie np. polowaniami na mysz, która zagnieździła się w naszym mieszkaniu. Ale przecież nie można mieć wszystkiego, prawda?

Jest godz. 19, a ja zabieram się za robienie śniadania. Jakoś tak znowu wyszło, że nie było kiedy zjeść. I wiem, że nie jest to ani normalne, ani zdrowe, ale trudno. I kurczę oczywiście wszystko to, co znalazłam w lodówce nadaje się... nie, hmmm... do niczego się nie nadaje, ale coś z tego zrobię, tak że Magda Gessler będzie ze mnie dumna.

Jest godz. 19 a ja znów mam roboty na co najmniej 5-6 godz. I szczerze przyznaję - mam już tego dość. Ale takie są skutki nadgorliwości.

Bo czas na szczerość. Sama jestem sobie winna.

Wracałam dziś z jednej Super Mega Hiper Ważnej Rozmowy Służbowej, która bardzo się przeciągnęła. I już wiedziałam, że ciężko będzie wyrobić ze wszystkim, co na dziś zaplanowałam.

I wiecie, co robiłam?

Całą drogę planowałam dodatkowe rzeczy, które chcę zrobić w najbliższych tygodniach. Rzeczy, których nikt ode mnie nie wymaga, które nie są koniecznie i w ogóle świata nie zbawią. Ale ja CHCĘ je zrobić.

A po prostu powinnam zagryźć zęby, przestać prawić ludziom morały (co także dzisiaj uskuteczniałam) i zabrać się za te rzeczy, którymi już dawno powinnam się zająć, ale na które brakuje mi odwagi.

Ale tego nie zrobię.

A tymczasem idę wyciągnąć z tostera moją już przypaloną pseudo-śniadanio-obiado-kolację.
I pogadać sobie z kotem. On przynajmniej nie powie mi, że leń i tchórz jestem, a powinien.

wtorek, 11 października 2011

Dopływ endorfin

Jak się Wam pochwaliłam jednym projektem, to opowiem i o drugim.

Tzn. bez szczegółów oczywiście. Ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, to uda mi się wcielić w życie coś, co chciałam zrobić od dawna. Ale żem była i jest za maluczka, by czynić to samej.

W końcu jednak udało się zgadać z paroma osobami będącymi wyżej niż ja, którym podobna rzecz także chodziła po głowie od jakiegoś czasu. I będziemy startować.

Hip, hip i ogólnie hurra.

Dzięki temu mam dzisiaj taki dopływ endorfin, że nawet w znalezienie mieszkania bez karaluchów, na które będzie mnie stać z moją pensją ze spółki giełdowej, wydaje mi się dziś możliwe.

Dlatego ostrzegam - nie odbierajcie mi dziś złudzeń :P

poniedziałek, 10 października 2011

Chwalę się

Muszę zająć się tfu...rczością, więc tylko się szybko pochwalę i biorę się za robotę.

Dzisiaj została doceniona moja praca - a konkretnie projekt, który od samego początku do samego końca był mój i włożyłam w niego mnóstwo zaangażowania i serca, a przede wszystkim czasu. I w ogóle nie spodziewałam się, że ktoś to zauważy.
A jednak.
Miło. Naprawdę.

Więc żeby nie osiąść na laurach, idę pracować.

niedziela, 9 października 2011

Wieczorna walka

Rozczapierzył pazury.
Zmierzył go swym kocim spojrzeniem.
I...
rzucił się.
Z zapałem i wściekłością.

Walka była nierówna. Raz to kiciur lądował na podłodze, innym razem on.
Ale kiciur nie dawał za wygraną.
To byłoby poniżej jego godności.

Biegał za nim po całym mieszkaniu. Z hałasem, miaukiem i rozrzucaniem wszystkiego po drodze.
I walczył, walczył do upadłego.

W końcu bilet komunikacji miejskiej we Wrocławiu to nie lada przeciwnik...

I jeszcze jeden nowy lokator

Zaczynam zastanawiać się nad faktem, czy moje mieszkanie nie jest najzwyczajniej w świecie przeklęte. Wiecie, coś w stylu: męczy mnie dusza zmarłej tu poprzedniej właścicielki, albo cokolwiek w tym klimacie.

Dzisiaj bladym świtem ze snu wyrwało mnie podgryzanie.
Konkretnie - podgryzanie tektury dobiegające z okolic szafy.
Nie potrzebowałam dużo czasu, by mimo bardzo wczesnej pory, połączyć fakty, że w mojej szafie jest wiele tekturowych pudełek z zawartością, która może mi się jeszcze przydać.

Jako że miałam w swoim życiu dwa szczurki i kilka myszoskoczków, które nocowały w klatce przy moim łóżku, umiem stwierdzić: w moim mieszkaniu pojawił się kolejny współlokator. I to najwyraźniej wygłodniały.

Podniosłam się z łóżka, zbadałam okolice szafy, ale nic nie wypatrzyłam. Wróciłam do łóżka, spojrzałam na właśnie przebudzonego futrzaka, który rozkosznie umościł się na kocu.
- Czy to przypadkiem nie Twoja rola, żeby się za myszami uganiać, kiciurze jeden? No? No gdzie Twój instynkt?
Futro rozciągnęło się leniwie, łypnęło okiem na stworzenie, które zaśmiało zakłócić mu sen i przewróciło się na drugi bok...

I tyle tego osławionego instynktu widziałam.

sobota, 8 października 2011

O dwóch takich

Zawsze byłyśmy inne. Ja i moja siostra. To nie tylko kwestia różnicy wieku (11 lat), ale generalnie charakteru.

Podział ról był prosty. Ja to ta cicha, brzydsza, szara mysza, kujonus pospolitus, raczej w książkach niż wśród ludzi. I moja siostra - ta dużo ładniejsza, weselsza, otwarta i towarzyska, dla której nie ma rzeczy niemożliwych i która z każdym znajdzie wspólny język. Ona lubiana, ja (choć do dziś tego nie rozumiem) podziwiana i przez starszyznę plemienną wskazywana jako wzór do naśladowania (za wytrwałość, wyniki w nauce, stypendium premiera, bla bla bla...).

I to w sumie śmieszne, bo gdyby spytać którąkolwiek z nas, kto udał się mojej mamie bardziej (jak to mawiają sąsiedzi, plotkując), każda z nas wskaże na tę drugą.

Czasem myślę, że nie doceniam tego, że ją mam.

Bo wiecie, w ciągu 24 lat mojego życia pokłóciłyśmy się tylko raz. Jeden raz, naprawdę. A w zasadzie to nawet nie tyle pokłóciłyśmy, co po prostu z jej strony padło o parę słów za dużo, a dla mnie było o parę miesięcy za wcześnie, by zrozumieć, że ona ma rację.

No i ona nauczyła mnie wszystkiego.
Tych głupich rzeczy ("absolutnie nie wolno łączyć czerwonych ubrań z niebieskimi, chyba że chcesz wyglądać jak choinka w Boże Narodzenie", "pamiętaj, że jak zafarbujesz włosy na czarno to potem zejście na jaśniejsze kolory potrwa co najmniej rok albo i dłużej", "popatrz, a jak teraz zrobisz sobie taką kreskę nad okiem, to od razu widać, że w ogóle masz oko, sama widzisz!"), ale i tych, które bardzo mi się później przydawały ("życie masz tylko jedno Lucy, przestań oglądać się na innych i rób, to co lubisz robić, skoro masz taką możliwość").

Teraz żyjemy w zupełnie innych światach. Ja trochę nie rozumiem jej problemów, ona trochę moich. Ale staramy się.

Ona ma rodzinę, kiepskie relacje z mężem (hamuję się bardzo, by nie nazwać go idiotą, no ale samo ciśnie mi się na klawiaturę), poważnie chore jedno z dzieci i bardzo ograniczone możliwości, by cokolwiek zmienić.
Ja mam pracę, przede wszystkim pracę i w sumie ostatnio tylko pracę.

Trudno mi zaakceptować wiele jej wyborów, ale staram się nie oceniać, bo nie wiem, jak zachowywałabym się na jej miejscu. Ona nie rozumie wielu moich. I tak to się toczy.

A tak mi się zebrało na rozliczenia, bo wczoraj, kiedy rozmawiałyśmy, zajęło jej całe 3 sek., żeby spytać:
- Jesteś przeziębiona?
- Nie, nie wszystko w porządku.
- Aha, jasne... To gadaj, co się dzieje?

I takiej siostry wszystkim Wam życzę.

P.S. A wczorajsza notka jest oczywiście przesadnie prześmiewcza. Moja siostra jest po prostu... nietypowa :)

piątek, 7 października 2011

Jeszcze jedno

Siostrę mam ci ja z gatunku tych genialnych:

- Cześć! Słuchaj, kiedy Ty się ostatnio badałaś?
- Słucham???
- No wiesz, jakieś solidne badania kontrolne czy coś...
- No jakoś tak parę miesięcy temu. A co???
- Ale takie solidne badania zrobiłaś?
- No, jak zawsze. Krew, te sprawy... Ale o co chodzi???
- Nie, no nic... Tak pytam.
- No gadaj, co jest?
- A nic...
- Siostra, no co jest?
- A bo mi się śniło, że masz poważną chorobę i na twoim pogrzebie byłam. I nawet Wróg Publiczny nr 1 się na nim pojawił.
- ??? (konsternacja)
- Jesteś tam?
- Tak, tylko przetrawiam szok.
- Ale nie, no spoko. Idź tylko zrób jakieś drugie badania, co? Tak dla świętego spokoju siostry staruszki.

I bądź tu człowieku normalny. Z taką rodziną.

Tak o niczym

Żeby być tak zupełnie szczerą, to wczoraj nie do końca skorzystałam z tej urlopowej jednodniowej wolności.

Bo rano poszłam na konferencję prasową, potem odebrałam z 15 telefonów związanych z pracą, spotkałam się z dwiema osobami, ale w sumie bardziej służbowo niż prywatnie, odgruzowałam mieszkanie i... spałam - odsypiałam trzy zarwane wcześniej na tfu..rczość noce. Więc szał ciał i w ogóle.

A teraz siedzę w swoim mieszkaniu po bardzo ciężkim i długim dniu w pracy, spoglądam niepewnie na kiciura, który coraz bardziej wydaje mi się na coś chorować (kontrolna wizyta u weterynarza jako pierwszy punkt programu, gdy tylko znajdę choć 2 godz. wolnego w ciągu dnia) i dałabym bardzo wiele, by nie musieć znów zacząć pisać...

Bardzo chciałabym dziś wyjść, choć na chwilę, tak zwyczajnie usiąść i poplotkować o niczym. I bardzo chciałabym nie spędzać kolejnego wieczoru wyłącznie z komputerem i kotem.

czwartek, 6 października 2011

Pseudo-wolność

Jeśli dostanę w najbliższym czasie jeszcze z jedno zaproszenie na ślub od mojej rówieśniczki/rówieśnika, zacznę uznawać siebie za starą pannę (w dodatku z kotem - to już w ogóle porażka po całej linii).
To tak z nowości.

A napisałam Wam wczoraj, że skończył się jakiś etap.
Bo skończył się i nie wróci. I nie jest to miłe.
Chciałabym być bardziej otwarta na zmiany i przyjmować je na zasadzie "o fajnie, idzie nowe", a nie "kurczę... bez sensu, skończyło się..". No ale nie umiem tak i tyle.

A dzisiaj mam pseudo-wolne (udało się!), więc zamykam za chwilę komputer i idę wreszcie pospotykać się trochę z ludźmi, bo ostatnio mam wrażenie, że przyrosłam do klawiatury.

Leci

Wróciłam właśnie z pewnego spotkania. I zrobiło mi się smutno.
Smutno, bo zrozumiałam właśnie - po raz pierwszy tak dobitnie - że pewien etap się skończył.
Ale napiszę Wam coś więcej, jak się z tym prześpię.

Cholernie nam ten czas zapieprza, zauważyliście?

Śpijcie dobrze.

środa, 5 października 2011

Praca all the time

Wczoraj napisałam, że istnieje taka szansa, pewne prawdopodobieństwo, złudna taka nadzieja, że w niedzielę będę miała wolne.

Otóż nie będę miała, gdyż albowiem nie posiadam Ci ja za grama asertywności.

Jako że z własnej nadgorliwości i chęci czynienia dobra wszelakiego, będę pracować także w sobotę, drugi weekend z rzędu spędzę w pracy.

...
Pozwólcie, że własną głupotę pozostawię bez komentarza.

Nie mam Wam dziś nic ciekawego do przekazania, bo ostatnie 10 dni mojego życia skupiało się na schemacie - praca, mieszkanie, kot, tfu...rczość, a opisy kiciura wydrapującego mi oczy o 5 nad ranem, zostawię na jakąś inną okazję. Bo mogłabym go aktualnie udusić z wściekłości... Futrzak jeden kochany.

wtorek, 4 października 2011

Idzie nowe

Muszę zabrać się za tfu...rczość, więc dzisiaj tylko króciutko.

Z nowości - chodzą słuchy o kolosalnej rewolucji w korpo. Dotknie mnie ona osobiście na 80 proc., bo usłyszałam to już od kilku wyżej postawionych korpotowarzyszy.

I w sumie wiecie, co? Nie mam pojęcia, jak na to reagować. Więc przeczekuję.
Nie lubię niepewności i chyba nie znoszę zmian. Zwłaszcza jeśli będą duże. Co prowadzi mnie znowu do jednego. Ale na razie próbuję o tym nie myśleć i przeczekać.

Cholernie potrzebowałabym komuś pomarudzić po całości, a tu nawet nie ma jak, bo uprawiam tfu...rczość całymi wieczorami ostatnio. Jedyna nadzieja w niedzieli, bo wtedy BYĆ MOŻE trafi mi się jakiś luźniejszy dzień.

A na razie idę tworzyć. Ech.

P.S. Czy ktoś z Was ma jakieś niecmentarne plany na 1 listopada? Bo szukam pomysłów. Od paru już lat unikam zniczy, grobów i chryzantem na tę okazję, więc gdybyście podzielali to upodobanie i też nie mieli na siebie i ten dzień pomysłu, dajcie znać. Coś wymyślimy.

poniedziałek, 3 października 2011

To się nie dzieje

- To się nie dzieje... - pomyślałam, odbierając telefon w momencie, gdy wchodziłam do korpowindy.
- No zalewa, zalewa! Sąsiadka z dołu dzwoniła. Nie ma telefonu do pani, to dzwoniła do mnie - klarowała przez słuchawkę właścicielka mojego cudownego mieszkania.
- Ale jak zalewa???????????? No przecież pół godziny temu stamtąd wyszłam i było sucho. I żadnej pralki nie włączyłam. No nic nie robiłam...
- No zalewa...

Jak huragan pomknęłam do mieszkania, gdzie przywitała mnie cieknąca przerdzewiała rura, a przy drzwiach wściekła sąsiadka. Pociekło nie tylko do niej, ale i do Sąsiada Świra piętro jeszcze niżej ("Ja panią podam do sądu. Zobaczy pani! Będzie się pani na sali sądowej tłumaczyć!").

Gdy sytuacja została już opanowana, opadałam z sił. To już jednak przegięcie... Ile można?

- Pani mi poda numer do siebie. Wie pani, na takie okazje, bo jak widać często się pani zdarzają...
Przełknęłam gulę w gardle.
- Dobrze, to proszę do pokoju. Zaraz znajdę jakąś kartkę i zapiszę.
- O! A na kogo pani głosuje??? Bo ja tu Wyborczą widzę...
- A bo wie pani, ja tam...
- Na PiS trzeba głosować! A ten szmatławiec to niech pani wyrzuci. Nie warto! I niech pani koleżankom powie, że to jedyna słuszna partia!
- Dobrze... Proszę tu jest numer.
Do widzenia.

Zamknęłam za sobą drzwi i odpaliłam internet. Czas znaleźć nową lokalizację, gdzie ja i mój kiciur możemy narobić porównywalnie dużo szkód...

niedziela, 2 października 2011

Masz ci babo los

Pamiętacie notkę o tym, że mój kot jest lekko niedorozwinięty umysłowo?

To wyobraźcie sobie scenę:

Niedzielny wieczór, Lucy wraca do domu po 12 godzinach pracy i duuuużym piwie, na które poszła zaraz po wyjściu z korpobudynku, żeby odreagować.

Od progu namierza łóżko, na które opada płynnym ruchem z westchnieniem i uczuciem ulgi.

Rozdzierające ciszę MIIIIIIAAAAAAAUUUUUUUU nie daje jej jednak nawet przymknąć powiek.

Kiciur stoi przy łóżku na wysokości jej głowy i nie daje za wygraną:

MIIIIIIIIIIIIAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAUUUUUUUUUUUUUUUUU!

- Ku... je... je... ma... - wypowiada dostojnie Lucy. - Masz przecież tę pieprzoną wodę w misce! Czy ty nie możesz być normalnym kotem????

MIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAUUUUUUUUUUUUUUUUUU! - nie pozostawia wątpliwości kiciur.

Lucy doczłapuje więc do łazienki, staje przy kranie, czeka na kiciura, odkręca strumyk wody i stoi...

Kiciur spogląda jednak na nią wzrokiem "Porypało cię kobieto?!", więc Lucy nieprzytomnie, ale jednak, pojmuje, że odkręciła za mały strumyk wody i jaśnie pan pił nie będzie. Odkręca więc kran bardziej i stoi tak dobre pięć minut, czując się jak skończona kretynka...

Posiadanie zwierzęcia to cholernie trudna sprawa jest czasami.

Korpo

Takie dni jak dziś sprawiają, że naprawdę mam ochotę spakować się i wrócić. I zrobić to zaraz, już, teraz, bez żadnej zwłoki.

Generalnie od stycznia przychodzenie do korpobudynku i zasiadanie przed moim korpobiureczkiem jest dla mnie horrorem. Przez te kilka lat pracy zrobiłam mniej wyjazdowych materiałów niż tylko przez te ostanie osiem miesięcy. Z oczywistych względów.

Ale teraz atmosfera zrobiła się jeszcze gorsza ze względu na nowe okoliczności, a ja najchętniej przeniosłabym korpobiureczko do domu.

A takie dni jak dziś sprawiają, że odczuwam to jeszcze bardziej. Zwłaszcza, że po całym dyżurze spędzonym przed monitorem przy sporadycznej wymianie zdawkowych uprzejmości w stylu: "jak tam weekend minął?", "a co w Twoim rodzinnym mieście?" i unikaniu określonych pięter korpobudynku, wrócę sobie do mieszkania, w którym czeka na mnie tylko kot. I wrócę tam wyłącznie po to, by położyć się spać na kilka godzin i znów wrócić do korpobudynku, w którym spędzę kolejny dzień do późnego popołudnia.

I naprawdę trudno mi dzisiaj widzieć w tym jakikolwiek sens.

sobota, 1 października 2011

Trochę o mojej mamie

Z pozytywnych informacji kupiłam wreszcie nową płytę Nosowskiej.
Z tych negatywnych - kosztowało mnie to dwa obiady w tym miesiącu...
Ale warto było. Płyta jest genialna. Jak zawsze.

Jest tam zwłaszcza jedna piosenka, która oddaje wszystko, czym jest Nosowska i dlaczego jej słucham. Powiedzmy, że zapisała to, jak czułam się przez ostatnich parę miesięcy.



A koncert we Wrocławiu ma 5 listopada. Jeśli są jacyś chętni do towarzystwa, zapraszam :)

Tę płytę kupowałam, łamiąc swój własny zakaz pod tytułem "żadnych szaleństw w tym miesiącu". Bo to cienki miesiąc znowu będzie. Oj cienki...

Pamiętam, że przez całe dzieciństwo obiecywałam sobie, że "jak już będę duża", to będę zarabiać tyle, by żyć na względnym poziomie (bo dzieciństwo czy też lata szkolne miałam bardzo ubogie - żadnych wakacji, wypadów do kina, ciastek/kawy na mieście ze znajomymi czy choćby modnych ubrań - ale dzięki temu miałam motywację, żeby się uczyć i uciec z domu jak najszybciej).

Hmmm... z tymi zarobkami to wyszło jak wyszło. Frustruje mnie to trochę, przyznaję.
Najbardziej w takie dni jak dziś, gdy stoję w Empiku i zastanawiam się - obiady czy płyta albo kiedy idę przez centrum handlowe do zoologicznego i w drodze staję przed H&M, zachwycając się spodniami, na które nie będzie mnie stać ani w tym miesiącu, ani tym bardziej w następnym, jeśli chcę iść na koncert. I tak w kółko - wieczne wybory: jedno albo drugie.

Jak tak się nad tym zastanawiam, to myślę, że nie doceniałam mojej mamy. Mieliśmy naprawdę cienkie lata i musiało jej być ciężko, żeby zapewnić mi te wszystkie rzeczy do szkoły, czasem jakąś wycieczkę szkolną opłacić (bo to wstyd przed klasą jak dziecko nie pojedzie), książki i dodatkowe drogie repetytoria do matury, itd., itd. - a mimo to nigdy nie usłyszałam od niej, że jest jej ciężko albo że tak bardzo chciałaby sobie kupić jakąś książkę, a nie może (uwielbia czytać) - zawsze z uśmiechem mówiła "innym razem" i sama też nigdzie nie wychodziła, bo nie było nas stać. Zawsze z uśmiechem albo chociaż z miną "trudno, jakoś to będzie, dajemy radę". Zawsze ją podziwiałam, ale dopiero teraz, kiedy samej jest mi ciężko, dociera do mnie, że moja mama jest naprawdę wspaniała. Idę do niej zadzwonić.

A Was przepraszam za rozczulanie się. Tak mnie jakoś dziś napadło.

Taką oto wycieczkę wczoraj miałam








czwartek, 29 września 2011

Nosowska


To jest niesamowite, jak ta kobieta pisze piękne teksty. Wsłuchajcie się w to. Kilka prostych słów, a jaki przekaz.

O Wałbrzychu

Tako rzecze rodowity wałbrzyszanin:
"...bo wiecie, Wałbrzych to taka duża wioska olimpijska. Wszyscy chodzą tu w dresach"

środa, 28 września 2011

Plan na dziś

To będzie wieczór z kotem, butelką alkoholu i paczką papierosów. Małe "świętowanie", tyle że na smutno.

Okazja jest dobra i należy ją celebrować.

Szkoda tylko, że nie mogę nic Wam napisać.
Trzymajcie za mnie kciuki. Bardzo mi się to teraz przyda.

Przysięga

Uroczyście przysięgam, że uprzątnę stajnię Augiasza zwaną moim mieszkaniem, jak tylko skończę pisać te pięć tekstów na jutro, przesiedzę 12 godzin na dyżurze, odeśpię zarwaną noc i wrócę po pracy w czwartek wieczorem.

Taki mi dopomóż... I takie tam.

Lucy

Ta sama, która właśnie rozwaliła drugie kolano, obijając się po ciemku (nadal nie kupiłam żarówki) o stertę rzeczy porozrzucanych przez kiciura.

wtorek, 27 września 2011

Jak to z tą "misją" było

Będąc dziecięciem małym, siadałam przed wielką trzydrzwiową szafą tak polakierowaną, że można było przeglądać się w niej jak w lustrze. Szafa stała i stoi do dziś w pokoju moich rodziców (który był także moim pokojem). Przesiadywałam przed nią lub wystawałam całymi godzinami. Robiłam mądre miny, opowiadałam o ważnych wydarzeniach i przybierałam śmiertelną powagę, gdy pod twarz podtykałam sobie jakiś kijek czy pilot  udający mikrofon. Pewnie moją mamę trochę niepokoił fakt, że jej córa godzinami gapi się i gada do szafy, ale ja przecież miałam ważną misję do wykonania! Ja tworzyłam program własnej stacji telewizyjnej. Stacja miała nawet własną nazwę (pamiętam ją do dziś, ale nikomu nie powiem, bo była tak dziecięco naiwna, że aż wstyd). Miała też swoją ramówkę, konkretne programy i godziny emisji. Pełen profesjonalizm.

Gdy skończyły się czasy szafy, zaczęłam pisać do różnego rodzaju dziecięcych pisemek. Od czasu do czasu któreś z nich coś mi tam nawet przedrukowało, ku mej wielkiej radości obdarzając mnie także jakimś kubkiem czy innym długopisem w nagrodę.

A potem było rzecznikowanie i czasy pierwszych audycji radiowych i większych tekstów w gazetach albo wypowiedzi dla mediów.
I pierwsze pieniądze za tekst. Z dzisiejszej perspektywy nieduże - dla mnie wtedy majątek.

Problemów w wyborem kierunku studiów nie miałam najmniejszych. Nie musiałam się zastanawiać. Przecież innej drogi nie było i już.

I tak zaczęła się kolejna zabawa w telewizję, ale tym razem szafę zastąpiło studio z bluboksem, prawdziwe kamery, stanowiska montażowe i dziupla do nagrywania offów. Nie będę z siebie robić bohatera, bo nigdy nim nie byłam. Tv sporo mnie jednak kosztowała - późnonocne nagrania, po tym jak od rana do 18 byłam na obu swoich uczelniach, a potem jakiś materiał z operatorem albo nawet i dwa jednego dnia, każdy weekend na zawodach sportowych - od lekkoatletyki po trójbój siłowy, a z czasem odpowiedzialność za grupę około 30 osób i to, co razem tworzyliśmy (co kończyło się nawet na dywaniku w rektorskich włościach).
Ale mimo wszystko uwielbiałam to. Do tego stopnia, że od czasu do czasu, zarywając kolejną noc, pisałam jeszcze duże teksty do różnego rodzaju studenckich i sportowych pisemek, których naczelni poprosili o "gościnny występ".

Dalej wiemy, jak się wszystko potoczyło. Mam teraz swoje korpobiureczko i korpokomóreczkę zarejestrowaną na pewną spółkę medialną. I realizuję tę swoją dziecięcą "misję" w lepszy lub gorszy sposób.

A czemu Wam o tym wszystkim piszę? Bo wczoraj kiedy wracałam do domu, przesuwały mi się w głowie po kolei obrazy, które Wam teraz opisałam.
Często było ciężko, często byłam już tym wszystkim zmęczona, często zastanawiałam się, czy ktoś inny nie powinien być na moim miejscu, często irytowała mnie rzeczywistość, w jakiej muszę pracować, i zarobki (o tak zarobki zwłaszcza), ale jeszcze nigdy nie czułam obrzydzenia do tego, co robię.
A wczoraj poczułam. I czuję nadal. Dlatego odreagowuję.
Wystarczyła jedna przemowa wypowiedziana z głębokim poczuciem słuszności, by przekonanie o tej całej "misji" szlag trafił.
Ale ja będę robić swoje. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas.

poniedziałek, 26 września 2011

Powrót

Poniedziałek, a zwłaszcza pierwszy poniedziałek po dwutygodniowym urlopie, nie jest najlepszym dniem na Pierwszy Dzień Reszty Twojego Życia :P Chyba, że jesteś masochistą jak ja.

Miałam potworny dzień. Zaraz zresztą wychodzę z domu pracować dalej.

Oczywiście było jak zawsze, czyli najpierw pół dnia zastanawiania się - co ja mam kurde robić??? czemu jestem taka beznadziejna, że nie mogę sobie znaleźć nic do roboty?? no nie nadaję się jak nic.... Najlepiej od razu złożę wypowiedzenie, zanim mnie zwolnią, itp., itd. do znudzenia...

Dwie godziny później nie wiedziałam już, w co ręce włożyć i zaczęłam planować, które noce zarwę, żeby wyrobić.

Bo ja po prostu nie umiem odmawiać. No w żaden kuźwa sposób nie potrafię.

Wystarczył jeden telefon człowieka ze zmęczonym głosem, żebym obiecała wziąć na siebie duży projekt, którego nie mam pojęcia, jakim cudem zrobię do środowego popołudnia. Ale zrobię. I kropka.

Dobra, do pracy rodacy.

A parę fot kota podrzucam - jeszcze sprzed weekendu, gdy oboje pławiliśmy się w słodkim nieróbstwie.