czwartek, 29 września 2011

Nosowska


To jest niesamowite, jak ta kobieta pisze piękne teksty. Wsłuchajcie się w to. Kilka prostych słów, a jaki przekaz.

O Wałbrzychu

Tako rzecze rodowity wałbrzyszanin:
"...bo wiecie, Wałbrzych to taka duża wioska olimpijska. Wszyscy chodzą tu w dresach"

środa, 28 września 2011

Plan na dziś

To będzie wieczór z kotem, butelką alkoholu i paczką papierosów. Małe "świętowanie", tyle że na smutno.

Okazja jest dobra i należy ją celebrować.

Szkoda tylko, że nie mogę nic Wam napisać.
Trzymajcie za mnie kciuki. Bardzo mi się to teraz przyda.

Przysięga

Uroczyście przysięgam, że uprzątnę stajnię Augiasza zwaną moim mieszkaniem, jak tylko skończę pisać te pięć tekstów na jutro, przesiedzę 12 godzin na dyżurze, odeśpię zarwaną noc i wrócę po pracy w czwartek wieczorem.

Taki mi dopomóż... I takie tam.

Lucy

Ta sama, która właśnie rozwaliła drugie kolano, obijając się po ciemku (nadal nie kupiłam żarówki) o stertę rzeczy porozrzucanych przez kiciura.

wtorek, 27 września 2011

Jak to z tą "misją" było

Będąc dziecięciem małym, siadałam przed wielką trzydrzwiową szafą tak polakierowaną, że można było przeglądać się w niej jak w lustrze. Szafa stała i stoi do dziś w pokoju moich rodziców (który był także moim pokojem). Przesiadywałam przed nią lub wystawałam całymi godzinami. Robiłam mądre miny, opowiadałam o ważnych wydarzeniach i przybierałam śmiertelną powagę, gdy pod twarz podtykałam sobie jakiś kijek czy pilot  udający mikrofon. Pewnie moją mamę trochę niepokoił fakt, że jej córa godzinami gapi się i gada do szafy, ale ja przecież miałam ważną misję do wykonania! Ja tworzyłam program własnej stacji telewizyjnej. Stacja miała nawet własną nazwę (pamiętam ją do dziś, ale nikomu nie powiem, bo była tak dziecięco naiwna, że aż wstyd). Miała też swoją ramówkę, konkretne programy i godziny emisji. Pełen profesjonalizm.

Gdy skończyły się czasy szafy, zaczęłam pisać do różnego rodzaju dziecięcych pisemek. Od czasu do czasu któreś z nich coś mi tam nawet przedrukowało, ku mej wielkiej radości obdarzając mnie także jakimś kubkiem czy innym długopisem w nagrodę.

A potem było rzecznikowanie i czasy pierwszych audycji radiowych i większych tekstów w gazetach albo wypowiedzi dla mediów.
I pierwsze pieniądze za tekst. Z dzisiejszej perspektywy nieduże - dla mnie wtedy majątek.

Problemów w wyborem kierunku studiów nie miałam najmniejszych. Nie musiałam się zastanawiać. Przecież innej drogi nie było i już.

I tak zaczęła się kolejna zabawa w telewizję, ale tym razem szafę zastąpiło studio z bluboksem, prawdziwe kamery, stanowiska montażowe i dziupla do nagrywania offów. Nie będę z siebie robić bohatera, bo nigdy nim nie byłam. Tv sporo mnie jednak kosztowała - późnonocne nagrania, po tym jak od rana do 18 byłam na obu swoich uczelniach, a potem jakiś materiał z operatorem albo nawet i dwa jednego dnia, każdy weekend na zawodach sportowych - od lekkoatletyki po trójbój siłowy, a z czasem odpowiedzialność za grupę około 30 osób i to, co razem tworzyliśmy (co kończyło się nawet na dywaniku w rektorskich włościach).
Ale mimo wszystko uwielbiałam to. Do tego stopnia, że od czasu do czasu, zarywając kolejną noc, pisałam jeszcze duże teksty do różnego rodzaju studenckich i sportowych pisemek, których naczelni poprosili o "gościnny występ".

Dalej wiemy, jak się wszystko potoczyło. Mam teraz swoje korpobiureczko i korpokomóreczkę zarejestrowaną na pewną spółkę medialną. I realizuję tę swoją dziecięcą "misję" w lepszy lub gorszy sposób.

A czemu Wam o tym wszystkim piszę? Bo wczoraj kiedy wracałam do domu, przesuwały mi się w głowie po kolei obrazy, które Wam teraz opisałam.
Często było ciężko, często byłam już tym wszystkim zmęczona, często zastanawiałam się, czy ktoś inny nie powinien być na moim miejscu, często irytowała mnie rzeczywistość, w jakiej muszę pracować, i zarobki (o tak zarobki zwłaszcza), ale jeszcze nigdy nie czułam obrzydzenia do tego, co robię.
A wczoraj poczułam. I czuję nadal. Dlatego odreagowuję.
Wystarczyła jedna przemowa wypowiedziana z głębokim poczuciem słuszności, by przekonanie o tej całej "misji" szlag trafił.
Ale ja będę robić swoje. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas.

poniedziałek, 26 września 2011

Powrót

Poniedziałek, a zwłaszcza pierwszy poniedziałek po dwutygodniowym urlopie, nie jest najlepszym dniem na Pierwszy Dzień Reszty Twojego Życia :P Chyba, że jesteś masochistą jak ja.

Miałam potworny dzień. Zaraz zresztą wychodzę z domu pracować dalej.

Oczywiście było jak zawsze, czyli najpierw pół dnia zastanawiania się - co ja mam kurde robić??? czemu jestem taka beznadziejna, że nie mogę sobie znaleźć nic do roboty?? no nie nadaję się jak nic.... Najlepiej od razu złożę wypowiedzenie, zanim mnie zwolnią, itp., itd. do znudzenia...

Dwie godziny później nie wiedziałam już, w co ręce włożyć i zaczęłam planować, które noce zarwę, żeby wyrobić.

Bo ja po prostu nie umiem odmawiać. No w żaden kuźwa sposób nie potrafię.

Wystarczył jeden telefon człowieka ze zmęczonym głosem, żebym obiecała wziąć na siebie duży projekt, którego nie mam pojęcia, jakim cudem zrobię do środowego popołudnia. Ale zrobię. I kropka.

Dobra, do pracy rodacy.

A parę fot kota podrzucam - jeszcze sprzed weekendu, gdy oboje pławiliśmy się w słodkim nieróbstwie.





niedziela, 25 września 2011

Zaczynam

Ucieczka to czasem najlepsze rozwiązanie. Bo ja wczoraj uciekłam na cały dzień od wszystkiego. I bardzo się  cieszę.

I zrobiłam też pierwszy krok. Aha, bo nie pisałam Wam...
Mam trzy cele,  które muszę zrealizować w tym roku. Nie muszę. Chcę.
Więc trzymajcie kciuki. Zwłaszcza, że jeden będzie ode mnie wymagał bardzo dużo samozaparcia.

Muszę jeszcze dziś wykonać jedną "tfu...rczość", a potem rower, więc niedziela zapowiada się ładnie.
Wam również takiej życzę.




sobota, 24 września 2011

Wnioski

Wróciłam wczoraj, a w zasadzie dziś, do domu w tak podłym nastroju, że mogłabym gryźć ścianę. Nie wiem, jak to jest, że im bardziej zamykamy się na dopływ informacji, których nie chcemy znać, tym bardziej one do nas docierają.

Ale przyszła mi teraz do głowy pewna myśl.

Skoro bardziej już nie może boleć, skoro spełnił się najczarniejszy z zakładanych scenariuszy, skoro bardziej już nie można się zawieść - to czego jeszcze mogę się bać? Co jeszcze może się stać, skoro stało się już wszystko, czego tak bardzo się obawiałam?

Taki chory optymizm, ale w sumie prawdziwy.

Miłego dnia wam życzę. Ja sobie dziś uciekam, żeby odetchnąć.

piątek, 23 września 2011

Co znalazłam w tureckich sklepach

Turczynki są piękne. To nie pozostawia żadnych wątpliwości. Są tak piękne, że za niektórymi nawet ja miałam ochotę obejrzeć się na ulicy (mimo że jednak nie gustuję w kobietach). Turcy też są niczego sobie. To znaczy byliby, gdyby nie przekonanie o własnej zajebistości, które wręcz bije po oczach z ich twarzy, wyżelowanych włosów i obcisłych koszulek.

Piszę o tym, ponieważ wobec tych faktów zupełnie nie znajduję wytłumaczenia dla pewnej rzeczy, którą można znaleźć w niemal każdym tureckim sklepie. 

Mam na myśli to:

Taką oto maść na potencję z odpowiednią figurką, która nie pozostawia złudzeń co do efektów, naprawdę znajdziecie tam wszędzie. Myślicie, że mają z tym jakiś problem?

Jeśli nie maść, można sobie sprawić coś takiego:


Do wyboru są także mydełka o takim kształcie, a nawet słodycze...

Turcja znana jest także z podróbek. Na każdym kroku możecie kupić jakąś pradę czy innego dolce and gabana w cenach bardzo odbiegających od rynkowych.


A że Turcy są mistrzami w podróbkach dowodzi to zdjęcie:


Drogie panie nie przypomina Wam to przypadkiem jakiejś innej firmy, o nieco innej nazwie?

Poza Sponge Bobem, o którym już wspominałam, ogromnie popularni w Turcji są także bohaterowie "Zmierzchu". Musiałam powstrzymać się przed chęcią sprezentowania kolczyków z Edwardem dla mojej przyjaciółki, która dwa lata temu na urodziny podarowała mi plakat z jego wizerunkiem :P Odpuściłam jednak zasadę oko za oko.



Cóż... taki magnesik na lodówce to jednak szpan, nie?

Króciutko

Teraz już zamiast jednej zepsutej nogi mam zepsute dwie. I drugą zepsułam w jeszcze głupszy sposób.
Szukam więc jakiejś kuracji-cudu, bo na weekend plany są takie, żeby potańczyć (w końcu) i wybrać się na rowery.
Ktoś ma jakieś propozycje?
Okłady, wizyta u szamana, szybki zabieg chirurgiczny? :)

czwartek, 22 września 2011

Tak wyszło

Nie poszłam. Nie spytałam. Nie załatwiłam.
I naprawdę nie wiem, dlaczego.
Po prostu.

Za to cały dzień robiłam coś, czego teoretycznie nie lubię, z czego chcę zrezygnować i dać sobie spokój, bo podobno można inaczej. Ale robiłam - bo tak trzeba. A przynajmniej mnie się tak wydaje, że trzeba.

Dobrze, że wychodzę gdzieś w końcu dziś wieczorem, bo jeszcze parę godzin i zwariowałabym ze sobą.

Wrzucę Wam dziś parę zdjęć z Turcji. Ale od razu zaznaczam - tej prawdziwej Turcji widziałam niewiele, bo przecież byłam w regionie kurortowym. Gdybym twierdziła, że poznałam Turcję, to tak jakbym po wizycie w Karpaczu powiedziała, że wiem, jak żyją ludzie w Warszawie.

Mieszkałam w Goynuk, a odwiedziłam także Kemer i Antalyję (łatwo wygooglować). Ładnie tam, ale dość specyficznie. Nie będę się na razie rozwodzić nad szczegółami, bo leczę jeszcze pourlopową deprechę. Zdjęć tylko garść, bo resztę trzyma w swym aparacie Kobieta o Wielkim Poczuciu Humoru, która ma bzika na punkcie jakości swoich fotografii i bez przejrzenia nie wypuści ich do dalszego obiegu.

Jak macie ochotę, pooglądajcie.



















środa, 21 września 2011

Transportowe przygody

Z moim zarobkami, wysokością czynszu i rachunkami oraz odwagą - prawdopodobieństwo, że:
1) zrobię prawo jazdy,
2) kupię samochód,
3) będę miała go za co utrzymać,
wynosi mniej więcej 1 do 10 mln, jeśli oczywiście nie jest bardziej znikome.

I w sumie to jakoś bardzo się tym nie gryzę. Musiałam już zrezygnować z tylu rzeczy i tylu innych nigdy mieć nie będę, że naprawdę brak samochodu jest przy tym niczym.

To znaczy tak było do dzisiaj.
Bo dzisiaj pojechałam odebrać swojego kota od przekochanej pary, która zajmowała się nim przez tydzień, gdy nie było mnie w Polsce.

Już zawiezienie go tam było okropne, bo sam kiciur z klatką jest ciężki, a do tego jeszcze jego kuweta, zabawki, jedzenie (duuuużo jedzenia), żwirek (5 kg), itp. itd. Wszystko to sporo waży i nie jest zbyt poręczne. Tarabanienie się z tym przez pół miasta w tramwaju nie należy do większych przyjemności... Eufemistycznie określając.
Zwłaszcza, że jazda tramwajem i w klatce nie jest dla kiciura tym, co tygrysy lubią najbardziej. Całą drogę jestem więc zestresowana, że jest mi ogromnie ciężko, nie mam jak wsiąść/wysiąść/ustawić się w tramwaju (zawsze pełno ludzi) i jeszcze kiciur okropnie miauczy, bo się boi.

A dzisiaj było jeszcze gorzej, bo z Turcji wróciłam z zepsutą* nogą. Zatem 10-minutowa droga do tramwaju, a potem dystans z przystanku do mieszkania były jak droga przez piekło.
I poczułam się jak życiowy przegraniec, jeśli wiecie, co mam na myśli...

*a jeśli chodzi o nogę, a konkretnie stopę, to prawdopodobnie nadwyrężyłam ją, bo nie jest opuchnięta (dzięki czemu doktor Google wykluczył zwichnięcie), za to przy każdym kroku ból jest taki, jakby miała zaraz eksplodować.
Stan stopy zawdzięczam marynistycznym zapędom Kobiety o Wielkim Poczuciu Humoru, która to będąc ze mną w Antalyi zapragnęła koniecznie zobaczyć port. Ogłuszona temperaturą nie zaprotestowałam w porę przeciw przemierzeniu całej linii brzegowej tego miasta w sandałkach. Po jakichś 50 minutach marszu, gdy port był nadal bardzo bardzo daleko, powiedziałam jednak, że ni figę nigdzie dalej nie idę. Ale wtedy było już za późno, bo stopa już zaczęła naparzać. Ech.. Jeśli poboli jeszcze ze dwa dni, poszukam lekarza.

P.S. Ponieważ znam Kobietę o Wielkim Poczuciu Humoru, która to wpadnie w otchłań poczucia winy - od razu zaznaczam, że nie mam do niej żadnych pretensji. Na przyszłość będę bardziej asertywna :p i tyle

Znowu w Polsce


Przywitało mnie zimno i mgła - zaraz więc pojawiła się chęć ucieczki albo chociaż powrotu do samolotu... Ech... No nic.

Na początek jednak ustalmy pewne fakty - jeśli drogi czytelniku mojego bloga pałasz od jakiegoś czasu żądzą spotkania się ze mną przy kawie, ciastku, piwie, tudzież mocniejszym trunku, zadzwoń :)

przez najbliższe cztery dni nie mam bowiem najmniejszej szansy na wykręcanie się tradycyjnym: "nie wiem, o której wyjdę z pracy", "ech... zmęczona jestem", "muszę jeszcze napisać to i to..." albo "wiesz, chętnie, ale muszę się przygotować, bo jutro...", poza tym istnieje spore prawdopodobieństwo, że pojawi się konieczność leczenia pourlopowej depresji - coś w stylu "nieeee.... jeszcze dwa dni temu kąpałam się w Morzu Śródziemnym, a teraz to koszmar, źle i okropnie", itp. itd.

jeśli zatem masz litość, dzwoń :P

A teraz przejdźmy do sedna.

Zanim walnę wam jakąś bogatą w anegdoty fotorelację,
kilka "RZECZY, KTÓRE MUSISZ WIEDZIEĆ O TURCJI, ZANIM SIĘ TAM WYBIERZESZ" :)

1) Jeśli jesteś z Polski, każdy Turek weźmie Cię za Rosjanina. Będzie też bardzo zdumiony, gdy gaworząc do Ciebie pa ruski, nie spotka się z odpowiedzią czy jakąkolwiek inną reakcją.
Jakoś tak po trzecim dniu w Turcji razem z Kobietą o Fenomenalnym Poczuciu Humoru miałyśmy już ochotę założyć koszulki "I'm not from Russia @$$###^!!! And I'm PROUD of it". Zgodnie uznałyśmy jednak, że dostałybyśmy porządny wpiernicz od setek Rosjan wczasujących się z nami w Goynuk, a czasy gdy ginęło się z pieśnią na ustach za ojczyznę jakoś nie są nam szczególnie bliskie.

2) Turcja nie jest państwem europejskim w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa.
By się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć na tamtejsze tzw. służby drogowe. Baaaaardzo daleko im do firm wyposażonych w jakikolwiek sprzęt do łatania dziur w asfalcie czy wymiany kostki brukowej. Panowie, którzy wymieniali chodnik w pobliżu naszego hotelu i w sąsiednich miasteczkach przypominają raczej Pana Zbysia i Pana Felka spod polskiej budki z piwem i równie mocno garnęli się do pracy. Hitem sezonu będzie dla mnie zestaw do sprzątania chodnika składający się z kija i przywiązanej do niego gęsto okonarzonej gałęzi (sztuk jedna) - czyt. miotły, oraz kija i uciętej w połowie blaszanej puszki w rozmiarze dużym (sztuk także jedna) - czyt. łopaty.

3) Najbardziej znana pamiątka z Turcji?
Są dwie. O jednej powstanie osobna notka, bo jak dla mnie jest to fenomen ;) - ale o tym później.
Druga to Sponge Bob. Znacie tę kreskówkę? W Turcji (a przynajmniej jej kurortach odwiedzanych ochoczo przez zagranicznych gości) musi bić rekordy popularności, bo Sponge Bob jest absolutnie WSZĘDZIE - na ręcznikach, kubkach, poduszkach, kocach, ubraniach, w formie maskotek, itp, itd. aż do znudzenia.

4) Rozkład jazdy i trasa przejazdu są dla słabych.
Podróż tureckim autobusem nawet w jednym z większych miast wygląda tak, że autobus podjeżdża na przystanek (ekhem... tu należy dodać, że przystanki istnieją tylko w większych miastach), a kierowcę dopada zgraja tubylców, która próbuje dowiedzieć się, gdzie ten autobus w sumie jedzie. Całość wygląda jak gigantyczna kłótnia, bo - nie wiem, czy to kwestia intonacji czy po prostu języka - gdy Turek mówi, to krzyczy.
Ogólnie zatem jest więc wesoło.

A o wszystkich fajnych rzeczach napiszę, jak się w końcu wyśpię, bo straaaaasznie męczący taki urlop jest :P :)

niedziela, 18 września 2011

Doniesienia z Turcji

No więc mam:
- poparzenie całej prawej strony ciała (czego należało się spodziewać, gdy osoba tak blada jak ja jedzie na wakacje do słonecznego kurortu),
- ograniczony dostęp do internetu (i bardzo dobrze!),
- głowę pełną z 50 pomysłów, co zrobić ze sobą po powrocie (bardzo dużo czasu na myślenie)
- i jedno mocne "postawienie poprawy", że nie może być tak jak było, bo "tak jak było" było źle.

Mam też dużo zdjęć, które nigdy nie ujrzą światła dziennego, a już na pewno oczu moich znajomych, gdyż albowiem chodzę sobie all the time bez grama nawet makijażu (kto z was nie ma starszej dużo ładniejszej od siebie siostry i ze 20 kompleksów na punkcie swojego wyglądu - nie zrozumie).

W każdym razie jest bardzo upalnie, bardzo morsko, plażowo, basenowo i książkowo.

I aż strach pomyśleć, że trzeba będzie wrócić za kilka dni.

Zwłaszcza wobec nowych okoliczności.

Ale co nas nie zabije...


prawda?

(a tu miało być fajne zdjęcie z plaży, ale że mam za wolne -tureckie hotelowe - łącze, będzie innym razem)

poniedziałek, 12 września 2011

Wykopać rów

Trzeba mieć dużo pewności siebie, by pisać dla innych.

Im mniej wiary w siebie, tym gorzej ci idzie, a każda linijka tekstu,
ba... każdy wyraz,
stawianie każdej osobnej litery..
boli jakbyśmy wyrzynali je sobie na skórze.

Trzeci dzień męczę tekst, który normalnie napisałabym w trzy godziny.

Za chwilę zacznę go pisać od nowa po raz siódmy.

I rzygam już na samą myśl o Wordzie.
I chyba wolałabym teraz pomachać parę razy łopatą. Wykopać jakiś taki ładny rów i mieć z tego satysfakcję.

Macie tak czasem?





niedziela, 11 września 2011

Jeżowo

Lucy - żeby przetrwać kilka najbliższych dni z samą sobą i swoim emocjonalnym popapraniem - postanowiła osiągnąć stan zen, zablokować strumień myśli, spojrzeć na siebie z boku i wyszydzić siebie po całości (skuteczność potwierdzona w 65 proc. przypadków).

Zatem...
należy zauważyć, że w sytuacjach kryzysowych Lucy niezmiennie stosuje tę samą formę przetrwania - zwaną przez niektórych techniką " na jeża". Lucy przechodzi przez cały schemat za każdym razem, gdy Prawdziwe Życie daje jej kopa, po którym Lucy widzi gwiazdki przed oczami jeszcze przez najbliższych parę miesięcy (albo i lat - bo i takie sytuacje się zdarzały).

Punkt Pierwszy. Jeż.
Lucy zamiera pod kołdrą. Wylewając hektolitry łez, stara się udawać, że jej nie ma, ale im bardziej się stara, tym gorzej się czuje. Oczywiście nie je (jedzenie jest dla słabych) - czasem przez kilka dni, z rzadka łaskawie wypije podaną pod nos herbatę i udaje, że potrzeba jej snu sięga 20 godzin. W rezultacie Lucy leży przez cały dzień z zamkniętymi, podpuchniętymi oczami, wygląda jak Golum z Władcy Pierścieni i marzy o tym, by przestać istnieć. (10 punktów do emocjonalnego popaprania)

Punkt Drugi. Jeż wyłazi z kupy liści.
Lucy nadal ryczy z byle powodu, a świat jest beznadziejny, z tym że rzeczona dochodzi jednak do wniosku, że w kupie raźniej. Lucy wyłazi więc w możliwie najruchliwsze miejsce (główna alejka spacerowa jej zapyziałego miasta wojewódzkiego, Rynek, itp, itd.) i próbuje wmówić sobie, że wszystko wraca do normy. Ale nie wraca.

Punkt trzeci. Jeż potrzebuje "Wielkiej Zmiany".
Zaczyna się zwykle od koloru włosów. Lucy miała już w zasadzie prawie każdą barwę tęczy na swojej głowie (zdjęcia ze świńskim blondem będą ukrywane po wieki...) - kiedy jest bardzo kiepsko, na włosach pojawiają się zwykle czerwienie albo krucza czerń.
Potem Lucy podejmuje kolejną heroiczną próbę NIEubierania się na czarno. I nawet udaje jej się czasem kupić jakąś zieloną bluzkę czy czerwoną spódniczkę, które zakłada raz na pół roku, bo "wiadomo, że w niczym co nie jest czarne nie wygląda dobrze".
Potem są "wielkie kroki" - "od dziś" Lucy nie robi tego i tamtego, zapisuje się na to i na to, a w ogóle to zmienia swoje podejście do życia. Srata tata...

Punkt czwarty. Jeż znowu zwija się w kłębek.
Już wiadomo, że czerwony kolor na włosach to nie jest to, zielonej bluzki nie ma gdzie założyć, a ten kurs językowy to w ogóle jakaś porażka, no i nie ma na to czasu. A tak w ogóle to  nie ma czasu, żeby wprowadzić te wszystkie zmiany, więc najlepiej od razu się poddać.
Lucy uzupełnia więc wylewane hektolitry łez innymi płynami, które wlewa w siebie, przesiadując w knajpach i zamęczając swoich znajomych i przyjaciół swoją nudną osobą.

Punkt piąty. Jeż zasypia.
Lucy osiąga stan zen - czy też może lepiej "tumiwisizmu". Wprowadza zasadę - "jasne, że boli, ale trudno Prawdziwe Życie ma boleć i trzeba się z tym pogodzić". Lucy dużo czyta, szydzi z siebie, przekonuje samą siebie, że nic ją nie obchodzi i udaje, że ma wszystko w nosie. Lucy jest w ogóle taka do przodu, nic ją nie rusza, a świat mógłby jej wiązać sznurówki u butów, gdyby akurat nosiła takie ze sznurówkami...

Kto tak nie ma, niech pierwszy rzuci jeżem.

Z cyklu - co dalej?

No więc siedzę sobie w kawiarni, na zewnątrz pod parasolem. Pogoda jest wymarzona. Słońce świeci, ale nie ma upału.
Wokół ludzie - niedzielni, zadowoleni, uśmiechnięci. Parami, rodzinnie, z dziećmi.
Szczęście, że ho ho...

Zmusiłam się, żeby wstać.
Zgarnęłam z siebie kota.
Zmyłam resztki wczorajszego makijażu.
Wmusiłam w siebie śniadanie (bolało..),
po raz kolejny machnęłam ręką na stertę naczyń w umywalce - i tak ich nie potrzebuję, prawie w ogóle nie jadam w domu -
a nawet doprowadziłam siebie do żelazka, żeby choć raz w tygodniu wyjść z domu w czymś wyprasowanym.

I siedzę sobie w tej kawiarni.
I tak myślę, że w zasadzie naprawdę mogłoby mnie tu nie być.
I niewiele by się zmieniło.

wtorek, 6 września 2011

Huśtawka

Godz. 12. Nie wyrabiam już z trzecią sprawą, którą miałam dzisiaj załatwić. Specjalistka Od Nadaktywności z dąsem w głosie pyta, dlaczego nie zrobiłam czwartej i piątej, i co w ogóle ma znaczyć, że w pierwszej zapomniałam dodać to i tamto.

Oddycham głęboko.

Z uśmiechem nr 5 odwracam się w stronę swojej korpoklawiaturki i z rosnącą irytacją uderzam w klawisze z siłą, która mogłaby pewnie zabić niedźwiedzia.

Z maili dowiaduję się, że nie załatwiłam też sprawy sześć i siedem, a moi znajomi postawili już na mnie krzyżyk i tym razem nawet nie spytali, czy chcę się z nim wybrać do miejscowości X, gdzie radośnie spędzą weekend ("przecież i tak na pewno będziesz pracować, zawsze tak jest").

Biorę jeszcze głębszy wdech.

Do ołpenspejsa wchodzi Wróg Publiczny Numer 1 (poziom poczucia własnej zajebistości +150) i odgrywając rolę wszechwiedzącego specjalisty wygłasza mądrości, obdzielając korpotowarzyszy szerokim uśmiechem wyluzowanego człowieka, który przyszedł do pracy na 13 i wyjdzie z niej wcześniej niż ja, a jeśli już - to niewiele później.

Oddycham. Klawiatura jęczy i błaga o litość.

Do ołpenspejsa wchodzą też Gwiazda  (poziom poczucia własnej zajebistości +200) i Super Najjaśniejsza z Gwiazd (poziom poczucia własnej zajebistości +500) i klarują, że tego i tego nie zrobią, wokół tego nie kiwną palcem, a w ogóle to należy im się urlop.

Klawiatura już dymi.

Zwalczam w sobie potrzebę oderwania jej od korpokomputerka i ciśnięcia we Wroga Publicznego nr 1 (w żadną z gwiazd bym się chyba nie odważyła).

Przywdziewam więc ponownie uśmiech nr 5 i przemykam do łazienki.

Tam powstrzymuję się przed zrealizowaniem ochoty walenia głową w lustro i powtarzając sobie "jesteś oazą spokoju, jesteś kurwa oazą spokoju" i tym podobnych dyrdymałów, jakoś dochodzę do siebie.

Wdech, wydech, wdech, wydech.

Patrzę w lustro. Ocena sytuacji:
- hmm... podkrążone jak zwykle oczy (w ostatnich siedmiu dniach trzy zarwane nocki, hmmm...)
- dłonie drżą jak u alkoholika z niezłym doświadczeniem życiowym (w sumie już nie wiem, czy to bardziej kwestia wypłukiwania z siebie magnezu 4-5 kawami dziennie czy jednak stresu - nie mam czasu zapytać o to lekarza)
- odrosty na włosach wkrótce będą na tyle długie, że będą już bardziej kolorem moich włosów niż odrostami (nie mam czasu na wizytę u fryzjera, a w tym miesiącu to i nawet budżetu)
- wymięta sukienka śmierdzi fajkami (rano zaspałam i nie zdążyłam wyprasować, dwa papierosy po drodze, żeby się uspokoić)

Ok. Ocena sytuacji - w normie.
Uśmiech nr 5. I z powrotem do korpobiureczka.

Godz. 16.30. Wciskam w uszy słuchawki ipoda. Folder "muzyka na podły dzień". Mijając swoich korpotowarzyszy, zagłuszam myśli jakimś głośnym skomleniem wokalisty, który popiskuje, jak bardzo nienawidzi świata. Ja też go aktualnie nienawidzę, więc w myślach przerzucam 43 stronę słownika wyrazów wulgarnych, nie zostawiając na nikim suchej nitki, a przede wszystkim obiecując sobie: TO KONIEC! Nigdy więcej, a w ogóle to out, finisz i basta.

Godz. 17. Rozmowa służbowa.
I już łapię wiatr w żagle. I robię to, co lubię najbardziej. I wiem, że wyjdzie fajnie i będzie super, i w ogóle i w ogóle... Świat jest piękniejszy.

Godz. 18.
Wychodzę do domu, żeby pisać dalej. Nie ja nie wychodzę. Ja płynę nad chodnikiem. W głowie mam już cały plan, że zrobię to i tamto, i zacznę ten i ten projekt, i jeszcze odezwę się do tego i napiszę o tym.
I świat jest nadal piękny, ja robię rzeczy SŁUSZNE i DOBRE, a satysfakcję mam WIELKĄ.

I tak przechodzę całą ulicę Legnicką, nawet tego nie zauważając - pogrążona zupełnie w roztrząsaniu, co ze sobą zrobić i jak wybrnąć. I pewnie doszłabym tak do samego nawet domu, gdyby nie fakt...

...że weszłam pod samochód.
Znowu...

Ale spokojnie. Złego diabli nie wezmą. Usłyszałam tylko słuszne zjebanie po całości i do siódmego pokolenia wstecz. Że jestem skończoną idiotką, a w ogóle to, szkoda, że mnie nie rozjechał, itd. /żeby nie było, ze wszystkim się zgadzam/

Jeszcze trochę i zacznę nosić pomarańczową kamizelkę i karteczkę: "Obiekt noszący tę kamizelkę właśnie myśli, a że jest to proces trudny i obiekt nie przywykł do niego, w związku z tym jest teraz out of order do odwołania. Uprasza się zatem o zachowanie ostrożności".

Idę tworzyć. Razem ze swoim emocjonalnym popapraniem i huśtawką nastrojów.



poniedziałek, 5 września 2011

Oczywiście

Muszę sobie dziś trochę pomarudzić, wybaczcie. Się wezmę w garść i w środę napiszę jakiegoś wesołego posta o tym, jak to fajnie było w niedzielę na torze motocrossowym pod Poznaniem (i co tam w ogóle robiłam), ale na razie dam ujście memu podłemu nastrojowi.

Oglądaliście kiedyś serial "Ally McBeal"? Kojarzycie sceny, gdy ona wyobrażała sobie rzeczy, które tak naprawdę się nie działy?

Miałam dziś podobnie. Potrzebowałam chwili, by otrząsnąć się z wizji rozjeżdżania walcem i boksowania po twarzy osoby, z którą rozmawiałam.
Ale ogarnęłam się i z uśmiechem odpowiedziałam: "oczywiście". Nie ma w końcu rzeczy niemożliwych i zawsze można zacisnąć zęby jeszcze mocniej.

Pytanie tylko - po co?

Ciekawe, czy takie ciągłe zastanawianie się: co ja mam zrobić? po co to wszystko? w jakim kierunku idę? i czego ja tak naprawdę chcę? - to kwestia młodości, buzowania hormonów, braku życiowego doświadczenia - czy też tak już będzie zawsze?

Czy np. moja mama też wstaje rano i zadaje sobie pytanie: po co?
Spytam ją przy najbliższej okazji.

A tymczasem pogapię się trochę w ścianę, zastanawiając się, jak wybrnąć.

niedziela, 4 września 2011

Szumy komunikacjne

Gdy z głośników popłynęła jednostajna muzyka, a na ekranie pojawiły się napisy końcowe, Lucy odważyła się otworzyć oczy i odsuwać z nich kolejne drżące palce swoich dłoni. Poprawiła się też na fotelu, bo od ciągłego podskakiwania, gdy z ekranu atakowało obślizgłe brutalne monstrum, zsunęła się niemal do kinowej podłogi.

- Mówiłeś, że to będzie komedia?!?!?!!!!
- Nie! Mówiłem: "chodźmy na Kowboje i obcy - będzie śmiesznie!".
- To na to samo wychodzi!
- Wcale nie! Zresztą, daj spokój, przecież tytuł "Kowboje i obcy" powinien dać ci do myślenia.
- No właśnie! "Kowboje i obcy"? Nikt normalny nie nazywa tak filmu. Dla mnie to było oczywiste, że idziemy na komedię!

Na ciągle roztrzęsionych nogach wytoczyła się z kinowej sali na korytarz.

- Jak mogłeś zabrać mnie na taki straszny film?!?! Tam były te potwory, no i to dziecko i one wyglądały jak obcy z Obcego z Sigourney Weaver. I jak można robić sceny z przerażającymi kosmitami i bezbronnym dzieckiem!
- Ej... Przecież mówiłaś, że siostra wychowała cię na horrorach!
- Tak, ale mówiłam ci też, że od tamtego czasu wszystko mi się przekręciło i konam ze strachu na każdym strasznym filmie. Nawet "I'm the Legend" oglądałam na siedem razy, bo wyłączałam za każdym razem, gdy muzyka sugerowała, że zaraz będzie źle. A "1408" wyłączyłam jeszcze zanim poznałam wszystkich głównych bohaterów.
- O kurczę. Faktycznie. Nie zapamiętałem...
- Ostatni raz byłam z tobą w kinie. I na pewno ostatni raz na czymś co nie jest najwyżej kreskówką z zaznaczonym przedziałem wiekowym!

A Lucy drogę z samochodu do klatki schodowej pokonała w tempie więcej niż ekspresowym, widząc wszędzie czyhające na nią długie szare łapy potworów.

Dobranoc

sobota, 3 września 2011

Wspomnieniowo

Zatem decyzja już zapadła. Trochę się jeszcze z nią poboksuję, ale w gruncie rzeczy - musiałoby stać się coś naprawdę ważnego, żeby wszystko się zmieniło. Teraz jeszcze tylko trzeba załatwić parę rzeczy.
Ale o tym innym razem.

Przypomniał mi się dzisiaj mój pierwszy dzień we Wro.
Szczerze? Był okropny!

Wysiadałam z pociągu z całym swoim dobytkiem spakowanym w torby, plecaki, walizki, torebeczki i reklamówki - w ilości, która załamałaby niejednego jucznego wielbłąda. Zobaczyłam to, co widzi każdy wysiadający z dworca i pomyślałam - Hmmm... Niespecjalnie tu czysto...

/o Wrocławiu nie wiedziałam absolutnie nic, tyle co wyczytałam w wujku Google, nie byłam tu wcześniej,bo wszystkie rekrutacyjne obowiązki załatwiłam via internet/

Potem wsiadłam w taksówkę, która zawiozła mnie do ohydnego akademika ("Parawanowiec" do dziś śni mi się po nocach jako jeden z najgorszych koszmarów), a taksówkarz całą drogę nawijał o jakimś rekinie w jakimś akwarium w jakiejś galerii :)
Wejście do klaustrofobicznego pokoiku z obrzydliwymi starymi meblami i poznanie moich dwóch "uroczych" współlokatorek dopełniło szczęścia tego dnia.

Potem wcale nie było lepiej. Pierwszy miesiąc w ogóle przetrwałam tylko dzięki pokładom cierpliwości mojego braciszka, który co wieczór wisiał na telefonie, wysłuchując, jak tu jest wszędzie daleko, strasznie i źle. :)

Zaśmiewam się teraz na myśl o codziennym brnięciu po kostki w błocie przez bajoro, które dziś nazywa się Rondem Reagana. Ech... Ile to już lat...

Dziś bardzo trudno jest mi wyobrazić sobie siebie gdzieś indziej niż poza Wrocławiem, jego Rynkiem i całą setką miejsc, które tak lubię.

Zaskakujące jak wiele może się zmienić, prawda?

Z dziennika BJ

Jedną z kilku książek, które wymęczyłam, bo "wypada wiedzieć o czym są" był "Dziennik Bridget Jones" (w sumie lista jest długa, a na niektórych lekturach - przyznaję poległam - nie zdzierżyłam nic np. Coelho, bo ta jego pseudofilozofia życiowa z poradami godnymi Pana Stasia spod budki z piwem jest po prostu nie do przejścia dla mnie... - wybaczcie,jeśli akurat cenicie twórczość Coelho - zrzućcie to na karb, że "się nie znam", itd.).

Kiedy obudziłam się dziś, pomyślałam, że w konwencji przeuroczej "niepełnosprytnej" Jones, byłoby usiąść i spisać wczorajszy dzień z naciskiem na zjedzone kalorie, porzucone nadzieje, itd.

W moim przypadku wyglądałoby to jakoś tak:

- zjedzone kalorie - kurczę, nigdy nie liczyłam, bo nie umiem zapamiętać, co ma ile i wydaje mi się to bez sensu, ale załóżmy, że w normie (dobra, dobra, wiem, że ona podawała dokładną ilość...)

- ilość wypitego piwa, rumu z sokiem porzeczkowym i dziwnego słodkiego czegoś domowej roboty przytarganego jak zwykle przez Łamaczkę Serc - duuuuża /ale jak stwierdził wczoraj 30-letni Architekt utyskujący pół wieczoru na swoją "okropną" trzeźwość - "to nie był dobry dzień na picie"/

- godziny spędzone na parkiecie - wystarczające, by uznać wieczór za bardzo udany :)

za cholerę nie pamiętam, co ona tam jeszcze wypisywała, więc niech będzie - itd., itd.

A pomysłem na Bridget Jones męczę Was dzisiaj, bo wczoraj ktoś mi powiedział coś, co sprawiło, że na dobrych kilka chwil poczułam się jak ta blondynia mądrość w różowym sweterku :P Więc zakładam dziś królicze uszy i jadę robić dziennikarską karierę zjeżdżając po strażackiej rurze, a co!

A tak na serio, to jak już nie będzie mnie we Wro, jednym z miejsc, za którym będę bardzo tęsknić będzie "Szajba". To miejsce jedyne w swoim rodzaju.