wtorek, 27 września 2011

Jak to z tą "misją" było

Będąc dziecięciem małym, siadałam przed wielką trzydrzwiową szafą tak polakierowaną, że można było przeglądać się w niej jak w lustrze. Szafa stała i stoi do dziś w pokoju moich rodziców (który był także moim pokojem). Przesiadywałam przed nią lub wystawałam całymi godzinami. Robiłam mądre miny, opowiadałam o ważnych wydarzeniach i przybierałam śmiertelną powagę, gdy pod twarz podtykałam sobie jakiś kijek czy pilot  udający mikrofon. Pewnie moją mamę trochę niepokoił fakt, że jej córa godzinami gapi się i gada do szafy, ale ja przecież miałam ważną misję do wykonania! Ja tworzyłam program własnej stacji telewizyjnej. Stacja miała nawet własną nazwę (pamiętam ją do dziś, ale nikomu nie powiem, bo była tak dziecięco naiwna, że aż wstyd). Miała też swoją ramówkę, konkretne programy i godziny emisji. Pełen profesjonalizm.

Gdy skończyły się czasy szafy, zaczęłam pisać do różnego rodzaju dziecięcych pisemek. Od czasu do czasu któreś z nich coś mi tam nawet przedrukowało, ku mej wielkiej radości obdarzając mnie także jakimś kubkiem czy innym długopisem w nagrodę.

A potem było rzecznikowanie i czasy pierwszych audycji radiowych i większych tekstów w gazetach albo wypowiedzi dla mediów.
I pierwsze pieniądze za tekst. Z dzisiejszej perspektywy nieduże - dla mnie wtedy majątek.

Problemów w wyborem kierunku studiów nie miałam najmniejszych. Nie musiałam się zastanawiać. Przecież innej drogi nie było i już.

I tak zaczęła się kolejna zabawa w telewizję, ale tym razem szafę zastąpiło studio z bluboksem, prawdziwe kamery, stanowiska montażowe i dziupla do nagrywania offów. Nie będę z siebie robić bohatera, bo nigdy nim nie byłam. Tv sporo mnie jednak kosztowała - późnonocne nagrania, po tym jak od rana do 18 byłam na obu swoich uczelniach, a potem jakiś materiał z operatorem albo nawet i dwa jednego dnia, każdy weekend na zawodach sportowych - od lekkoatletyki po trójbój siłowy, a z czasem odpowiedzialność za grupę około 30 osób i to, co razem tworzyliśmy (co kończyło się nawet na dywaniku w rektorskich włościach).
Ale mimo wszystko uwielbiałam to. Do tego stopnia, że od czasu do czasu, zarywając kolejną noc, pisałam jeszcze duże teksty do różnego rodzaju studenckich i sportowych pisemek, których naczelni poprosili o "gościnny występ".

Dalej wiemy, jak się wszystko potoczyło. Mam teraz swoje korpobiureczko i korpokomóreczkę zarejestrowaną na pewną spółkę medialną. I realizuję tę swoją dziecięcą "misję" w lepszy lub gorszy sposób.

A czemu Wam o tym wszystkim piszę? Bo wczoraj kiedy wracałam do domu, przesuwały mi się w głowie po kolei obrazy, które Wam teraz opisałam.
Często było ciężko, często byłam już tym wszystkim zmęczona, często zastanawiałam się, czy ktoś inny nie powinien być na moim miejscu, często irytowała mnie rzeczywistość, w jakiej muszę pracować, i zarobki (o tak zarobki zwłaszcza), ale jeszcze nigdy nie czułam obrzydzenia do tego, co robię.
A wczoraj poczułam. I czuję nadal. Dlatego odreagowuję.
Wystarczyła jedna przemowa wypowiedziana z głębokim poczuciem słuszności, by przekonanie o tej całej "misji" szlag trafił.
Ale ja będę robić swoje. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz