Zatem decyzja już zapadła. Trochę się jeszcze z nią poboksuję, ale w gruncie rzeczy - musiałoby stać się coś naprawdę ważnego, żeby wszystko się zmieniło. Teraz jeszcze tylko trzeba załatwić parę rzeczy.
Ale o tym innym razem.
Przypomniał mi się dzisiaj mój pierwszy dzień we Wro.
Szczerze? Był okropny!
Wysiadałam z pociągu z całym swoim dobytkiem spakowanym w torby, plecaki, walizki, torebeczki i reklamówki - w ilości, która załamałaby niejednego jucznego wielbłąda. Zobaczyłam to, co widzi każdy wysiadający z dworca i pomyślałam - Hmmm... Niespecjalnie tu czysto...
/o Wrocławiu nie wiedziałam absolutnie nic, tyle co wyczytałam w wujku Google, nie byłam tu wcześniej,bo wszystkie rekrutacyjne obowiązki załatwiłam via internet/
Potem wsiadłam w taksówkę, która zawiozła mnie do ohydnego akademika ("Parawanowiec" do dziś śni mi się po nocach jako jeden z najgorszych koszmarów), a taksówkarz całą drogę nawijał o jakimś rekinie w jakimś akwarium w jakiejś galerii :)
Wejście do klaustrofobicznego pokoiku z obrzydliwymi starymi meblami i poznanie moich dwóch "uroczych" współlokatorek dopełniło szczęścia tego dnia.
Potem wcale nie było lepiej. Pierwszy miesiąc w ogóle przetrwałam tylko dzięki pokładom cierpliwości mojego braciszka, który co wieczór wisiał na telefonie, wysłuchując, jak tu jest wszędzie daleko, strasznie i źle. :)
Zaśmiewam się teraz na myśl o codziennym brnięciu po kostki w błocie przez bajoro, które dziś nazywa się Rondem Reagana. Ech... Ile to już lat...
Dziś bardzo trudno jest mi wyobrazić sobie siebie gdzieś indziej niż poza Wrocławiem, jego Rynkiem i całą setką miejsc, które tak lubię.
Zaskakujące jak wiele może się zmienić, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz