sobota, 30 lipca 2011

Taka miałam być

Jutro nie będzie czasu na pisanie melancholijnych urodzinowych notek, toteż pozwolę sobie na popełnienie jednej teraz.

Kiedy kilka miesięcy temu byłam w domu, próbowałam zająć czymkolwiek swoje myśli. Usiadłam na łóżku i sięgnęłam na półkę, która stoi tuż obok niego. Bywam tam tak rzadko, że z niemałym zaskoczeniem odkryłam na niej swoje pamiętniki. Ich pisania nauczyłam się od siostry. Miała takie prześliczne, kolorowe, bogato zdobione zeszyty pełne przeróżnych pamiątek i opowieści. Też chciałam takie mieć. Bardzo chciałam.

Niestety nigdy nie miałam talentu plastycznego, więc efekty były mizerne. Te zeszyty (jest ich kilka) są zapisane drobnym maczkiem i kryją w sobie taką głupiutką dziecięcą naiwność, która teraz mnie śmieszy. Wielu historii, które tam zapisałam, dziś już nawet nie pamiętam. Czytałam je ze zdziwieniem, nierzadko wybuchając śmiechem.

Dzisiaj przypomniałam sobie jeden wpis z któregoś z tych papierowych pamiętników.

Kiedy byłam kilkuletnią Lucy, lubiłam wyobrażać sobie siebie w przyszłości. W moich marzeniach, zapisanych w pamiętniku, dwudziestokilkuletnia Lucy jest ładną, inteligentną, samodzielną i poważną dziewczyną. Świetnie się ubiera, ma idealną figurę, fryzurę i doskonały gust. Jeździ ładnym samochodem, zwiedza świat i poznaje masę ludzi, którzy od razu ją lubią. Jest taką jak te wszystkie piękne niezależne kobiety, które mała Lucy oglądała w tefałenowskich serialach.
Cóż... marzenia bardzo rozmijają się z rzeczywistością. Ale śmiesznie jest o nich poczytać, gdy już się ich nie pamięta.

Udanej niedzieli Wam życzę.

Moja minie mi w pracy.

Ogród Japoński

Coś dla odreagowania. Za to kocham Ogród Japoński:




piątek, 29 lipca 2011

Potop

Kiedy kot przypłynął do pokoju (tak, tak, nie ma tu żadnego błędu, przekłamania czy literackiej metafory, kot dosłownie przypłynął), Lucy pomyślała, że udusi sierściucha,który pewnie po raz pierwszy postanowił zlać się w pokoju, daleko od kuwety.

Jeden rzut oka wystarczył jednak, by ocenić, że kiciuś musiałby bardzo dużo dzisiaj wypić, by zalać jakimiś 30-40 litrami wody nie tylko połowę pokoju, ale także przedpokój, kuchnię i łazienkę, gdzie jej warstwa sięgała około 10 centymetrów.

Gdy po dwóch godzinach Lucy zużyła już wszystkie szmaty, ścierki i skrawki materiałów, by następnie zbierać litry wody wszystkimi dostępnymi ręcznikami, poczuła że Prawdziwe Życie zatriumfowało.

Aktualnie sytuacja na froncie wygląda kiepsko, by nie powiedzieć, ze tragicznie:
- zalaną sąsiadką okazała się oczywiście samotna, starsza, schorowana kobieta z niepełnosprawnym synem,
- jej mieszkanie wymaga kapitalnego remontu,
- mieszkanie Lucy wymaga kapitalnego sprzątania,
- Lucy pozostała bez ręczników,
- Lucy pozostała też bez nadziei na wypranie ręczników,
- stan konta Lucy sugeruje, że po opłaceniu remontu sąsiadów Lucy nie wyjedzie na wakacje w tym roku, ani w następnym, podobnie jak w kolejnym i jeszcze w dwóch po nim...

Lucy vs. Prawdziwe Życie 0:250

Scenariusz był łatwy do przewidzenia

- Cześć stworzenie... Byłeś grzeczny? No, dalej, wpuść mnie do domu, bo inaczej się na tobie potknę. Popatrz, co tutaj mam! Podobają ci się? Śliczne, prawda? Zaraz wstawimy do wody. Ojej ty pewnie pierwszy raz w życiu widzisz kwiaty, taki jesteś zainteresowany! No, ja też je nieczęsto widuję. Taka dola... No to co? Położę je na razie tutaj i idę po wazon.

15 sekund później...

- Ale co ty wyprawiasz??? No nie wpieprzaj kwiatka! Be, to jest be! Nie ruszamy kwiatów ani liści. Rozumiemy się? No już, grzeczny kotek nie będzie ruszał kwiatów.

A potem przez następną godzinę...

- Zostaw tego kwiatka, do jasnej cholery!
- Nie wolno! Psiiiiiiiik! No pójdziesz czy nie?
- Zostaw to, ty podły kiciurze!!!!

I przez kolejną godzinę...

- No niech cię szlag...
- Tam jest wo...... da!!!.... Tam była woda...

czwartek, 28 lipca 2011

Dzień, zwykły dzień

Bilans dnia:

- liczba wyrzuconych z siebie przekleństw, gdy w drodze na spotkanie okazało się, że moja komórka została w domu - 43,

- liczba laleczek voodoo, które obiecałam sobie stworzyć i ponakłuwać, gdy odebrałam kilka "życzliwych" e-maili na służbowej poczcie - 3,

- liczba słów powszechnie uznanych za wulgaryzmy nieprzystające damie, które wyrzucałam z siebie przez cały czas aż do godz. 20, kiedy w końcu wyszłam z pracy - 43 562,

- liczba wulgaryzmów niewypowiedzianych, aczkolwiek z pietyzmem sylabizowanych w myślach, gdy ze względu na zbyt duże skupienie współtowarzyszy niedoli musiałam się hamować - 276 450 i pół (jeden był bardzo długi i przerwano mi go w połowie, zadając jakieś pytanie),

- poziom irytacji, gdy około 20.20 taszcząc w jednej ręce 5-litrowy żwirek dla kota, w drugiej torbę z komputerem i żakiet, a w zębach gazetę, odebrałam telefon z pracy - zajebiście wysoki,

- poziom irytacji, gdy o godz. 20.40 zasapana nadal taszczyłam cały ten kramik i telefon z pracy zadzwonił po raz drugi - mega super hiper zajebiście wysoki...

- poziom "tumiwisizmu" osiągany dzięki przetrawieniu przez cały ten dzień skumulowanej złej energii, której pokładami można by obdzielić z 10 osób - na tyle wysoki, by zanosząc czwarty dzień z rzędu lampkę biurową do łazienki, by móc się wykąpać w łazience i nie wybić sobie oka gąbką, czynię to z uśmiechem żałosnego szaleńca.

_________________________
Tymczasem gdzieś na Podkarpaciu...

Mama Młodego wychyliła się przez balkonową balustradę, by odszukać wzrokiem Młodego. Dostrzegła go rozmawiającego przez ogrodzenie z sąsiadką. Dobiegł ją fragment rozmowy:
- no... i wyobraź sobie, że tam się kocą mrówki! No i jest ich dużo. Jak ten kot cioci Lucy porozrzuca na podłodze trochę swojego jedzenia, to schodzą się ich całe tabuny!!! Fajnie, prawda? A to jeszcze nic, bo ciocia miała też kiedyś karaluchy. No... ale ich nie udało mi się zobaczyć. Szkoda... Może następnym razem!

środa, 27 lipca 2011

Jedna taka rozmowa

Przeczytałam dziś wywiad z Olgą Lipińską w ostatnich "Wysokich Obcasach" i nie mogę się pozbierać. Dawno już żadna rozmowa nie zrobiła na mnie takiego wrażenia.

Nie chodzi o nią samą, bo Olgi Lipińskiej ani jej kabaretu nigdy nie lubiłam. Chyba za smarkata byłam, żeby go rozumieć, gdy zdarzało mi się spoglądać na niego w telewizji.

Nie będę Wam tu recenzować tekstu, bo poczytacie sobie sami. Podrzucę tylko fragment, który dał mi do myślenia i daje nadal:
Była pani szczęśliwa?
Bywałam. Ale wiem to dopiero teraz. Nie doceniałam tego życia. Ciągle mi się wydawało, że coś powinno się zmienić. Wymyślałam remonty, przesuwałam ściany w mieszkaniu. Kiedy widziałam w skrzynce list, to czułam dreszcz emocji. Może to list, który mi zmieni życie. Gadaliśmy o tym z Piotrusiem. Nie lubisz swojego życia - mówił. Lubię, ale coś by mogło się dziać ciekawego, jakieś zmiany"

I tak mi się skojarzył ten fragment z napisem:


I tylko zamiast "Boga" wstawcie sobie "szczęście"

A wywiad poczytajcie, bo warto.

Z pociągu

Lubię obserwować ludzi w pociągu. Domyślać się, jacy są, czym się zajmują, co ich martwi albo cieszy, czy lubią jeździć pociągiem i o czym tak intensywnie teraz myślą. Nie lubię tylko z nimi rozmawiać, bo wtedy cały czas pryska i swoje wyobrażenia mogę sobie wtedy schować pod siedzenie.

Historii "pociagowych" mam mnóstwo, jak pewnie każdy kto musi spędzić osiem godzin w tym środku lokomocji, by dostać się do rodzinnego domu.

Pamiętam np. jak kilka lat temu zziajana wpadłam na dworzec (z kupionym już biletem) i popędziłam na peron, gdzie jeszcze stał pociąg. Dziękując w duszy opatrzności, krasnoludkom, dobrej karmie, jing jang i wszystkim innym elementom, które mogły sprawić, że zdążyłam na ten cholerny pociąg, wpakowałam się do wagonu, a tam... pustki.

- Dziwne... - pomyślałam, ale wybrałam miejsce i zaczęłam mocować się ze swoją walizką, próbując umieścić ją na półce.

I wtedy u mojego boku pojawił się sympatyczny facet o wyglądzie modela, który ze swoim śnieżnobiałym uśmiechem zaproponował pomoc i jednym zwinnym ruchem wsadził moją walizkę na górę, a następnie rozsiadł się wygodnie obok mnie i zaczął rozmowę.
Ale wtedy w mojej głowie włączył się alarm, zadzwoniły dzwony, zaświeciło się czerwone migające światełko, a wielkie znaki "UWAGA, UWAGA" zaczęły skakać mi przed oczami.

To po prostu było zbyt piękne, by było prawdziwe.

Rozejrzałam się więc jeszcze raz po wagonie i niepewnie spytałam przystojniaka, czy to aby na pewno pociąg jadący do Przemyśla.

Rozbawienie i zaskoczenie na jego twarzy, gdy wyjaśniał, że w gruncie rzeczy to jest pociąg Z Przemyśla DO Szczecina, jest nie do opisania.

A potem był już tylko szaleńczy bieg i wyskakiwanie z jadącego już pociągu.

Na swój skład DO Przemyśla jakimś cudem zdążyłam, a tam obyło się już bez niespodzianek - zero wolnych miejsc, ścisk na korytarzu, jedyne wolne miejsce stojące w pobliżu toalety i współpasażerowie pochłaniający z pasją kanapki z jajkami.

To było jednak niczym wobec historii, gdy zostałam okradziona w nocnym pociągu... Ale o tym innym razem.

wtorek, 26 lipca 2011

Marudnie

Usiadłam do komputera, żeby napisać notkę o pewnej zabawnej sytuacji, która mnie dziś spotkała. Ale usiadłam, włączyłam internet, próbowałam zacząć i... zdałam sobie sprawę, że w ogóle nie jest mi dziś do śmiechu. I trudno robić coś na siłę.

Ostrzegam więc, to będzie notka, w której będę marudzić. I jak nie masz ochoty tego czytać, wyłącz stronę już teraz.

Jestem wściekła dziś na siebie.

Powody są dwa.

Pierwszy to moje dwie lewe ręce.
Przerosło mnie własne mieszkanie. No dobra... nie własne tylko wynajmowane, ale jednak.
Po tym jak przeżyłam przeciekające brązową wodą grzejniki, karaluchy (codziennie kilka nowych obrzydliwych okazów), zepsutą przez kilka dni windę (przy mieszkaniu na 11. piętrze) i tydzień bez prądu, myślałam, że już niewiele jest mnie w stanie dobić.

I po raz kolejny przekonałam się, że nigdy nie należy mówić nigdy.

Nie będę już nawet wymieniać listy klęsk, które zaoferowało mi teraz moje mieszkanie, bo szkoda słów. To co mnie w tym wszystkim drażni, to to, że nie umiem sobie z tym wszystkim poradzić sama.

Pewnie jakiś średnio nawet rozgarnięty facet, w miarę orientujący się w podstawowych zasadach fizyki i tego, jak działają różne domowe sprzęty, ogarnąłby ten cały rozgardiasz w kilka godzin. Ja nie umiem. I nie będę po raz setny prosić o pomoc znajomych, bo jest mi już zwyczajnie wstyd. Spędzę więc pewnie kolejnych kilkanaście dni bez podstawowych domowych "wygód", do czasu aż coś wykombinuję, wygrzebię w internecie albo - i to jest najbardziej prawdopodobna wersja - przyzwyczaję się do stanu obecnego.

Trudno.

Powód drugi?

Pamiętacie notkę o moich urodzinach? Zatem tak - spędzę je w pracy. Nic nie udało mi się w tej kwestii zmienić.
I tu jestem wściekła na siebie za naiwność godną rasowej blondynki. Bo wydawało mi się, że jak człowiek jest miły, wyświadcza ludziom różne przysługi i generalnie stara się pomóc, kiedy widzi, że komuś taka pomoc by się przydała, to kiedy przyjdzie taki moment, że sam potrzebuje pomocy czy głupiej przysługi, ktoś też mu pomoże.

Figa z makiem.

Tak Lucy, jesteś naiwniaczką, nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni.

Jak spędzę weekend?
W piątek wrócę do domu i włączę coś z żelaznego kanonu, wtulę się w kota i schowam pod kocem, udając że mnie nie ma. W sobotę będę w pracy, więc obdzwonię kogo muszę i napiszę te cztery teksty, z którymi zwlekam od miesiąca. A w niedzielę, czyli dzień moich urodzin, będę pisać o tragediach innych ludzi ("siedem osób zmarło na drodze krajowej nr...", "z 5. piętra spadło trzyletnie dziecko", "2,7 promila we krwi miał kierowca, który...") i wysłuchiwać o ufoludkach, które wylądowały w czyjejś piwnicy ("tak, koniecznie musicie się tym zająć, to jest na pewno sprawa dla was, dlatego do Pani dzwonię"). A wieczorem wrócę do domu, nakarmię kota i padnę na twarz, jak zawsze po dyżurze.
I nie wiem, czy bardziej jest mi przykro czy smutno.

poniedziałek, 25 lipca 2011

I jeszcze na koniec

Lucy: - A co Ty tak nic nie mówisz? Obraziłeś się?
Młody: - No bo to Ty nic nie mówisz...
- Bo się przyzwyczaiłam, że Ty ciągle nawijasz. To czemu nic nie mówisz?
- Bo Ty ciągle gadasz, że Cię już głowa boli od mojego gadania. I że już nie możesz złapać wątku, jak tak dużo mówię.
- No dobrze, to już się nie będę złościć. Możesz mówić.
- Nie, nie będę mówił.
- No nie daj się prosić.
- Nie!
- No daj spokój. Będzie nam smutno tak wracać do domu całą drogę i nic nie mówić.
- No dobrze, to będę mówił.
- Cieszę się.
- No to jak mogę mówić, to powiedz mi, czy te krasnoludki to one mają skarpetki? I czy są takie krasnoludki, co jeżdżą na motorach? No i gdzie znajdę takie krasnoludki, które są w parach? A czy ten krasnoludek, co...
- Wiesz co, to może jednak pomilczmy trochę, co?

niedziela, 24 lipca 2011

Zemsta jest słodka

Występują:
Młody - od dziś z ksywą Smurf Maruda
Mama Młodego
Lucy - zwana też ciocią

Scena 1
Spacer po mieście
Wrocławski Rynek szczelnie wypełniają turyści i festiwalowicze. Większość zadowolona, szczęśliwa, opalona i odprężona. Pośrodku tłumu dwie znękane życiem niewiasty i młodzieniec z ADHD.
- Ciociu, a są takie krasnale z pistoletami?
- A takie z żonami są?
- A daleko jeszcze do następnego krasnala?
- A ten krasnal zaglądał pod swoją pachę?
- Ja chcę jeszcze raz do tego krasnala z gitarą! Pójdziemy tam?
- A kiedy pójdziemy do McDonalda?
- Są tu jakieś sklepy z pamiątkami?
- Ja to już w sumie zgłodniałem. Gdzie ten McDonald?
- A co to znaczy agonia?
- A dlaczego Ty nie przyczepiłaś swojej kłódki na tym moście Tumskim?
- A są krasnale, które pływają?
- A dlaczego nie ma krasnali pod McDonaldem?

Scena 2
Odra. Rejs statkiem "Gucio". Statek ledwie odbił od brzegu.
Młody: - A mnie się nuuuuudzi... Tu jest tylko woda.

5 minut później
- Nadal mi się nuuuudziii....

15 minut później
- A kiedy pójdziemy do McDonalda?

20 minut później
- A będą tam jakieś krasnale???

Mama Młodego: - A teraz wyciągnij sobie swój dyktafon i nagraj go. Jak będzie Ci źle i pomyślisz, że masz pod górkę, włącz sobie i przypomnij, że inni mają gorzej. Mają np. Młodego przez cały czas...

Scena 3
Biletomat
Lucy: - O! Zepsuł się biletomat. Nie mam biletu. Hmmm... Słuchajcie, zrobimy sobie spacer do domu.
Młody: - Nie.... Buuuu.... To jest tak daleko... Buuu...
Lucy: - Trudno. Wytrzymasz.

Scena 4
Krzyki
- Bolą mnie nogi...
- Bardzo bolą mnie nogi...
- Ja już nie mogę iść..
- Ja już nie chcę iść...

Mama Młodego: - Wytrzymasz. Uspokój się.

- Ja już nie chcę...
- Jeśli macie choć trochę Boga w sercu, to zatrzymamy się na chwilę...
- Bolą mnie nogi...
- Nie macie ani odrobiny współczucia. Wy złe kobiety jesteście.
- Ja jestem w AGONII...
- Nie chcę już... Bolą mnie nogi...

- Daleko jeszcze?
- Daleko!!!!! HE HE HE! Bardzo, bardzo, bardzo daleko! - wyrzekła Lucy z szyderczym śmiechem pełnym dzikiej satysfakcji.

Zemsta jest słodka. O tak, bardzo słodka.

sobota, 23 lipca 2011

Ciocia Lucy

Dzień drugi. Kilka uwag ku pamięci:
1) nieważne jak bardzo zajebista może być multimedialna fontanna z muzyką i światłami, dająca się głaskać koza i nowo wybudowany ogromny stadion - najważniejsze jest stoisko z pamiątkami, słodycze i to jak duży dystans nas od nich jeszcze dzieli...
2) wiecznie marudzący i błagający o uwagę kiciur też ma swoje granice wytrzymałości, gdy uwaga zostanie na niego wreszcie skierowana
3) ośmiolatek ma zdecydowanie więcej energii niż niewysportowana, zramolała dwudziestokilkulatka
4) bywając w domu rodzinnym maksymalnie trzy razy w roku trzeba liczyć się z tym, że własny siostrzeniec odruchowo nazywa Cię "babcią"

zapamiętać - wyciągnąć wnioski na przyszłość

piątek, 22 lipca 2011

Inteligencik

Rozmowa w drodze.

- Słuchaj Ty nie możesz tak być sama. Ja Ci przedstawię któregoś z moich kolegów!
- Nie, nie... Wiesz... może niekoniecznie...
- Ty wiesz, jakich ja mam fajnych kolegów? Co jeden to lepszy!
- Taa.... ostatnio chciałeś mnie przedstawić jednemu z nich... jakiemuś gościowi o mentalności i fizjonomii dresa, który delikatnie mówiąc, nadużywał siłowni i odżywek...
- No tak... Zapomniałem, że Ty szukasz takiego inteligencika, co to mu czasem okularki zaparują i czasem nie trafi w drzwi tylko w ścianę, za to jak pierdolnie referacik, to buty spadają!

Rysopis zatem podany. Oferty z CV (zdjęcia tylko w okularach) proszę zostawiać w komentarzach :P

wtorek, 19 lipca 2011

Biała flaga

Prawdziwe Życie tym razem wygrało nie bitwę, a całą kampanię. Dopieprzyło w najmniej oczekiwanym momencie. Choć tak naprawdę tego ataku należało spodziewać się już dawno i dlatego zabolał bardziej.
Gdy złapało za gardło, przydusiło i poczuło już, że wygrało, zaśmiało się szyderczo i z pogardą odwróciło plecami, zostawiając za sobą zgliszcza.

Czas wywiesić białą flagę. I chwycić za telefon.

Lucy vs. Prawdziwe Życie 0:10

Do poczytania, gdy znów zewrę szyki.

niedziela, 17 lipca 2011

Bos(k)o

Przez pół swojego dzieciństwa toczyłam boje. Z rodzicami oczywiście. Rzecz szła o buty. A raczej o ich brak na nogach.

Jestem kinestetykiem, więc kiedy uczę się - chodzę. Zresztą kiedy denerwuję się, także chodzę. Sporo się więc w życiu nachodziłam. :)

Problem w tym, że nie znoszę nosić butów. Więc kiedy tylko mogłam zdejmowałam je. Kończyło się tak, że nie miałam ani jednej pary skarpetek, która nie byłaby poszarzała, a większość jakoś nadspodziewanie szybko się przecierała. Mama w ogóle nie chciała dać wiary w opowieści o tym, jakie to teraz beznadziejne rzeczy produkują, że ledwo się użyje i już do wyrzucenia.

Historia przypomniała mi się wczoraj, kiedy wracałam z imprezy.
A wracałam z niej... boso, bo w klubie zaginęły mi buty, które oczywiście zrzuciłam ze stóp, gdy tylko weszłam na parkiet.

Dawno się tak nie uśmiałam. Mimo że mój towarzysz w nocnej przechadzce do domu wydawał się być przerażony czyhającymi na każdym rogu szkłami, kamieniami i innymi okropnościami, o których prawdopodobieństwie spotkania informował mnie średnio co dwie minuty.

A tak w ogóle, gdybyście spotkali kiedyś w Szajbie osieroconą parę czarnych butów, dajcie znać :)

czwartek, 14 lipca 2011

Tak mi się przypomniało

W sytuacjach kryzysowych zawsze szły w ruch kartki samoprzylepne.

W dawnym mieszkaniu za ich tło służyły drzwi sporej wielkości szafy. To tam trafiały przypominajki z informacjami: "02.02. egzamin z tego i owego", "praca z prasoznawstwa wszelakiego do napisania!", "kolokwium z pospolitego nudziartswa", itp. Gdy przyszło mi studiować na dwóch uczelniach jednocześnie, na szafę lądowało około 30 tego typu uroczych karteczek, które - by nie zdołować się do reszty - różniły się kolorami.

Po każdym egzaminie/kolokwium/oddaniu pracy, itp. przypominajka była uroczyście zdzierana i w zależności od stopnia nienawiści do opisanego na niej wydarzenia tylko mięta i wyrzucana do kosza albo pieczołowicie mięta, darta, topiona, krojona na kawałki, deptana, duszona i... no dobra, dobra... - tylko darta i wyrzucana do kosza, za to z niemałą przyjemnością.

W weekend leżałam i pachniałam (jak mawia moja mama), czyli wylegiwałam się, korzystając z momentu, że wyrzuty sumienia nie poganiają mnie do zrobienia czegokolwiek. I tak sobie leżałam, rozkoszując się nieróbstwem, gdy w mojej głowie zaczęły się pojawiać alerty: "nie zrobiłaś tego i tego!", "zapomniałaś oddać to tam!", "nie wysłałaś tego!", "nie kupiłaś!", "nie zamknęłaś!", "nie zaczęłaś!" i tak bez końca ciągnęła się ta sklerotyczna lista...

Gdy doliczyłam się na niej już 40 rzeczy, których nie załatwiłam, odgrzebałam w szufladzie biurka karteczki.

Ich warstwa pokryła teraz drzwi w mojej kuchni.

I tak sobie wisi i jakoś nie ubywa jej od weekendu, bo...

...najzwyczajniej w świecie...

...zapominam na nią spoglądać!

środa, 13 lipca 2011

A tak tworzy się legenda

Niedziela, godz. 15. Rewa. Nadmorska knajpka. Specjalność zakładu - smażone ryby. Przy stoliku trzy osoby. Dwie z nich mają jeszcze problemy z tupotem białych mew. Z ich talerzy jakoś niespecjalnie ubywa strawy.

- Jak mnie boli głowa...
- No...
- Nigdy więcej nie piję...
- No... A już na pewno nigdy więcej wódki!
- Chyba muszę się jeszcze położyć...
- No...
- Przesadziliśmy wczoraj...
- No... Ech... ile my wczoraj wypiliśmy?
- Nie wiem... Na pewno dużo.
- Ty wiesz, jak się tak zastanowić...
- No?
- To piliśmy litr na...
- No?
- Sześć osób...
- ???

Osoba nr 3 prawie zadławiła się wchłanianą właśnie frytką, a reputacja dwóch pozostałych zaliczyła strzał prosto w pierś, zatoczyła się i z łoskotem upadła na ziemię, gdzie zawstydzona postanowiła przykryć się fragmentem chodnika.

____________________________________

Tydzień później ta historia przedstawiała się już jednak zupełnie inaczej...

____________________________________

Wrocław. Pora nocna. Mleczarnia. Skład osobowy bez zmian.

- Nie, nie... jak się tak zastanowić, to X w ogóle nie piła, Y to wypiła tyle, co ptaszek, a Z nawet nie chciała, żeby jej dolewać.
- Dokładnie! Tak samo z K. Spójrzmy prawdzie w oczy mieliśmy litr na dwie głowy!
- Prawda wygląda tak, że zostaliśmy PODSTĘPNIE spici!
- I nie zapominajmy, że mieliśmy za sobą ponad 500 km podróży. To też się na nas odbiło!
- Mieliśmy święte prawo czuć się nie najlepiej następnego dnia! Skończmy z tymi drwinami!

Osoba nr 3 tym razem z trudnością przełknęła piwo, walcząc z dławiącym ją śmiechem. Odłożyła kufel i postanowiła, że w przyszłości nie będzie wkładać do ust niczego w towarzystwie tych dwojga. Chce pożyć jeszcze trochę.

_______________
Tymczasem na froncie wojny: Lucy kontra prawdziwe życie, trwają zaciekłe walki. Lucy co rusz odkrywa, że wróg wytacza coraz cięższe działa. I niestety osiąga przewagę.

Bitwa pod Feniksem
Odnalazłszy po długich poszukiwaniach półkę z chemikaliami, których cudowne działanie miało odblokować spływ w łazienkowej umywalce, Lucy spojrzała na cenę... I załkała.
Spojrzała jeszcze raz... Dreszcz przeszedł przez jej ciało, by następnie przeobrazić się w wewnętrzny szloch. Odłożyła Kreta na półkę i zajrzała głębiej.
Jest!
Specyfik o nazwie Nurek obiecywał jeszcze większe cuda i to za dużo niższą cenę.

Nurek zapienił się, zagulgotał, zafurczał i przystąpił do dzieła. Lucy z dumą poklepała po korku butelkę specyfiku i odłożyła go na poczesne miejsce.

Godzinę później Nurek - zgodnie z planem - już nie wydawał dźwięków. Lucy przystąpiła do punktu nr 2 jej Heroicznej Strategii Dawania Sobie Rady z Zatkaną Umywalką. Po naradzie wojennej i zasięgnięciu opinii eksperta (ponownemu zerknięciu na instrukcję obsługi umieszczoną na opakowaniu Nurka) postanowiła zgodnie z zaleceniami zalać specyfik odpowiednią ilością wody.

Zapomniała tylko o jednym.
W normalnych domach z normalnymi łazienkami pociągnięcie kurka z napisem "cold" niesie za sobą konieczność zetknięcia się z zimną wodą. Jak łatwo się domyślić napis "hot" powoduje skutek odwrotny.
I tak jest od dawien dawna, w wielu domostwach na całym świecie.
Ale nie u niej.

I może nie byłoby w tym nic złego, że po odkręceniu kurka "cold", Nurka zalał jakiś litr gorącej - by nie powiedzieć wrzącej - wody, gdyby nie jeden, taki mały, podkreślony wieloma wykrzyknikami napis na opakowaniu: POD ŻADNYM POZOREM NIE ZALEWAĆ CIEPŁĄ WODĄ!

Właścicielka umywalki, zatkanej teraz dla odmiany brązową mazią, jutro na pewno już kupi Kreta.

Lucy vs. Prawdziwe Życie - 0:1

wtorek, 12 lipca 2011

Jeszcze a propos ręce opadają...

Przytaszczywszy dzielnie do domu dwie siaty z zakupami, jakiś dwukilogramowy worek ze żwirkiem i całe zapasy podłego nastroju po dniu w pracy - Lucy usiadła na łóżku, rozważając, czy rozwalić się na tym oto łóżku w pozycji: "śpię, nieczynne do odwołania", czy też wybrać kanapę i stwarzać pozory: "nie, wcale nie śpię, to tylko mała drzemka".

Z rozkosznych rozważań wyrwało ją poczucie przyzwoitości i co tu dużo mówić - ogarnięcie spojrzeniem mieszkania, które bardziej przypominało stajnię trzech Augiaszów niż schludne mieszkanko młodej, pełnej życiowej energii, pracującej kobiety.

Z heroicznym poświęceniem podniosła powieki i nadludzkim wysiłkiem dotaszczyła się do kuchni, gdzie klnąc na czym świat stoi, wyszorowała wszystko, co znalazła w zmywaku - a raczej wszystko to, dzięki ubytkowi czego udało się ów zmywak w końcu zlokalizować.

Z poczuciem spełnionego obowiązku zaczęła lewitować w kierunku kanapy, gdy jej wzrok przykuł worek ze żwirkiem.

Patrzył na nią.

Z wyrzutem.

- Niech stracę - pomyślała. I zabrała się za gruntowne czyszczenie cholernej kociej kuwety. Po pięciu minutach szorowała ją nadal. Po 10 doszła do wniosku, że czas zmienić firmę produkującą żwirek. Po 15, że napisze do jej właścicieli, używając wielu słów powszechnie uważanych za wulgarne, a nawet bardzo wulgarne. Po 20 - że jednak wolałaby mieć psa...

Gdy proces czyszczenia dobiegł końca, Lucy nieczująca już nic poza bólem absolutnie każdego mięśnia ciała, z poczuciem niemalże dumy ("ach... błyszczy prawie jak nowa") uzupełniła kuwetę nowym zapasem żwirku.

I wtedy do akcji wkroczył kiciur, który postanowił nowy żwirek atestować.

I wszystko byłoby pięknie...

gdyby głupi futrzak trafił w kuwetę, a nie w ścianę.

Ku...a mać.

Z cyklu: Polacy rozmawiają

- To bardzo Panu dziękuję za informacje! I proszę o mnie pamiętać.
- Oczywiście, oczywiście...
- Ale tak między nami, to powiem Panu, że ręce opadają, jak się słucha o tym, co się tam wyprawia...
- Ale tak między nami, to powiem Pani, że mnie już wszystko opadło, im dłużej w tym siedzę...

:)

Rzeczywistość skrzeczy

- Wszystkie gazety otwierają się dzisiaj z franka. I trudno się dziwić. Wczoraj wieczorem miał 3,41. Dzisiaj rano już 3,44...
- Właśnie podali, że jest już 3,50...
- W takiej sytuacji chyba przerwę to spotkanie i zajmę się przewalutowaniem mojego kredytu.
- Ja też.. (smutno)
- No, no i ja... (z rezygnacją)
- Też mam we frankach..
- I ja...
- I ja też...

i w pokoju zapadła krępująca cisza.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Dzielenie skóry na niedźwiedziu

Słuchajcie, zrobiłam się materialistką.
Okropną. Potworną. Krwiożerczą.

Generalnie wstyd i hańba.

Dowiedziałam się dziś, że na moje konto, zupełnie nieoczekiwanie, wpłynie dodatkowa suma. Nieduża, ale dla mnie to majątek. Podkreślę jeszcze raz: MAJĄTEK.
Nie wchodząc w szczegóły - powiedzmy, że to rodzaj premii, które dostajemy za zrobienie czegoś dobrze.

Normalnie skakałabym pod sufit, ciesząc się z wyróżnienia. Nie z tego, że pieniądze, a z tego, że nagroda.


A ja - będąc w kolejnym miesiącu materialnego ucisku i ciągle wysłuchując o atrakcyjnych wyjazdach znajomych na wymarzone wakacje (tu walczę z zazdrością)- na wieść o dodatkowej sumce, ucieszyłam się jak szczerbaty na suchary. Już, już witałam się z gąską, marząc o czterodniowym wyjeździe we wrześniu np. w góry (muszę wziąć co najmniej 10 dni urlopu razem - wymóg ustawowy - i coś z tym czasem trzeba będzie zrobić), już widziałam siebie w jakimś Karpaczu czy innej Szklarskiej Porębie, już... już...

A potem przyszło otrzeźwienie.

Wystarczy, że policzyłam sobie, ile taki wyjazd kosztuje. I ile będę musiała wydać na jakieś jesienne buty (stare w strzępach), i że chciałabym sobie kupić w tym roku nowy płaszcz na zimę (w aktualnym wyglądam i czuję się jak babcina kanapa).

I zaczęłam przeglądać zasoby miejskiej biblioteki. W końcu przez dwa tygodnie w parku można sporo przeczytać...

niedziela, 10 lipca 2011

Kiciurowo raz jeszcze

Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego mimo bardzo wielu wygodnych miejsc do spania (łóżko, kanapa, krzesła, włochaty dywan) kiciur stale wybiera stół, przy okazji nanosząc na niego kurze wymiatane łapami spod szaf, rozrzucając swoim ciałem wszystkie rzeczy na stole, a niektóre z nich zrzucając na podłogę. Sporo z tym zachodu, jak na stworzenie, które generalnie poza momentami gdy dostaje dopływu adrenaliny, raczej unika sytuacji, które mogłyby zanadto go zmęczyć.


Kanon

W takie dni jak dziś zawsze wracam do kanonu.

Kanon to pięć filmów na złe momenty. Czasem rozszerza się do siedmiu, ale te dwa ostatnie oglądane w nadmiarze nie pomagają już tak bardzo.

Dziś wróciłam do „While you were sleeping”. W sumie to nie wiem, czy bardziej lubię czy nienawidzę tego filmu. Bo to jedna z tych amerykańskich łzawych komedii romantycznych, w których samotna, smutna i zaniedbana dziewczyna po 90 minutach zmagań z samą sobą przy akompaniamencie smutnawej muzyki ma wszystko, o czym mogła marzyć. A w tym przypadku, przede wszystkim kochającą rodzinę.
Nie wierzę w bajki, ale mimo wszystko lubię je oglądać.

Ten film lubię za jedną scenę.
Są święta. Główna bohaterka (nomen omen – Lucy) trafia do domu obcych ludzi, którzy przyjmują ją jak członka rodziny (bo też i sądzą, że wkrótce nim zostanie). I siedzą sobie wszyscy w pokoju, z tyłu choinka, na kominku skarpety, na stole mnóstwo pysznego jedzenia, a oni rozdzielają między sobą prezenty, wykłócają się o jakieś głupoty, drażnią i rozśmieszają nawzajem swoimi śmiesznymi przywarami – i są w tym wszystkim tacy szczęśliwi, choć w ogóle tego nie zauważają.

Znów o włochaczu

- Ile razy mam Ci powtarzać, że nie wolno tak robić?!? Przez Ciebie kiedyś złamię sobie nogę, Ty włochaty potworze jeden! Ja nie wiem, czy ja nie mówię po polsku?!? No powiedz, czy ja nie mówię po polsku??? No to czego z mojego przekazu nie zrozumiałeś? - po raz kolejny z rezygnacją, acz w stanie sporej złości, edukowałam okropnego winowajcę, próbując jednocześnie nie rozpłaszczyć się z widowiskowym hukiem na ścianie lub podłodze, gdy nagle dotarło do mnie, że:

a) mówię zupełnie tak jak mój ojciec... (niestety niedaleko pada jabłko od jabłoni...)

b) mówię do...
...KOTA - zatem równie dobrze mogłabym kontynuować tę tyradę po angielsku, francusku, a nawet w języku czukockim, a mój interlokutor miałby to dokładnie tak samo w dupie jak obecnie.

Po czym uświadomiłam sobie:

- O kurdę... Rozmawiam z kotem...

i sekundę później:

- I jeszcze mówię sama do siebie...

I postanowiłam, że zdecydowanie czas się już dzisiaj położyć, bo coś mi ten dzień nie służy.

sobota, 9 lipca 2011

Trochę historii

Odgrzebałam dziś swoje pudełko "ze wspomnieniami" - szumnie brzmi, a to po prostu kartonowe niewielkich rozmiarów pudełeczko z najróżniejszymi rzeczami, które wiążą się z miłymi (lub z aktualnej perspektywy już nie tak dobrze wspominanymi) wydarzeniami.

Są tam wejściówki z koncertów, bilety z meczów, zaproszenia na imprezy i śluby bliskich mi osób,różnego rodzaju opaski, zawieszki, drobne prezenty od znajomych, pocztówki i kartki z zapiskami, parę listów m.in. od mojej mamy, pierwszy tekst w gazecie, kilka wizytówek znajomych, którzy "poradzili sobie w życiu", kilka identyfikatorów, gdy "robiłam za gwiazdę", cała masa biletów PKP, z których każdy wiąże się z jakąś historią, trochę wyblakłych już biletów kinowych, artykuł pewnego uczonego znad morza z dedykacją...

i parę rzeczy, które teraz najchętniej bym wyrzuciła.

Ale chyba tego nie zrobię. Niech będą dla mnie nauczką.

piątek, 8 lipca 2011

Nie ma ratunku

Piątek. Dobiega 12. Dla większej części ludzkości minuty ślimaczą się przed początkiem upragnionego weekendu.
Ale nie da nich dwóch:

Lucy: - Słuchaj! Mam genialny pomysł na fajną akcję internetową!. Zrobimy tak i tak... A potem jeszcze tak... A w ogóle to mam pomysł jeszcze na taki inny projekt, który zrobimy we wrześniu. To będzie, że zrobimy tak...
K (z entuzjazmem): - No! Super!

(parę minut później przychodzi otrzeźwienie)
Lucy: - Kurdę... ja się naprawdę cieszę tymi projektami... To już chyba pracoholizm?
K: - Hmm... Ja też mam na nie ochotę... Nie ma dla nas ratunku.

Załóżmy...

Z rozmów "okołopracowych":
- No i wyobraź sobie, że on dzwoni do mnie o 19. No i pyta mnie o to i o tamto. I teraz załóżmy, że ja miałabym życie prywatne...

No właśnie: "załóżmy..."

środa, 6 lipca 2011

Trochę o dzieciństwie

Młodemu zmieniła się optyka wyjazdu.

- A czy ciocia ma u siebie telewizor?
Pytanie zawisło w powietrzu, a Siora zaskoczona obrotem sytuacji, która do tej pory polegała na zapewnianiu o niezliczonych stadach zwierząt wałęsających się po wrocławskich ulicach, niepewnie potaknęła.
- Ale nie ma tam kanałów z bajkami?
- Yyyy... No nie, nie ma...
- Mhm...
(chwila zadumy)
- Ale ma tam komputer?
- Tak.
- Z grami?
- Tak.
- Ale ostatnio jak u nas była, to mówiła, że nie ma, bo wszystkie usunęła! (he he, stary dobry zabieg zapewniania sobie choć 20 minut sam na sam z komputerem... he he)
- Coś się na pewno znajdzie... (kochany zabiegu, spoczywaj w pokoju...)
(znów chwila zadumy)
- No dobrze... (z rezygnacją) To jakoś tam wyżyję.

. . .

Ostatnio w moim mieście rodzinnym głównie leje, a jak powszechnie wiadomo w czasie deszczu dzieci się nudzą. Siora wariuje więc, bo Młode siedzą w domu, wynudzone jak mopsy, oglądają głównie telewizję, a Młody siedzi jeszcze przed komputerem albo żałośnie spogląda przez okna za którymi z chmur przelewa się Ocean Indyjski.

Nie śmiałam już sugerować, że może być coś poczytał, bo przy jego ogólnie znanej niechęci do słowa pisanego już dawno się poddałam z akcjami wychowawczymi (co mnie dość boli, bo sama czytałam już w wieku pięciu lat, a kiedy miałam tyle co on, mama przynosiła mi nowe książki z biblioteki prawie codziennie, a ja nie czytałam ich, ja je pochłaniałam).

Podrzuciłam jednak Siorze myśl, żeby zaabsorbowała Młodego jakąś planszówką. I wówczas moim oczom ukazała się prawda straszliwa (no dobra - nie oczom, a uszom, i nie ukazała, tylko Siora mi powiedziała - ale miało zabrzmieć poetycko), że Młody żadnej planszówki nie posiada!

Nie wiem, jakim cudem do tego doszło. Obie z siostrą wychowałyśmy się na grach planszowych. Moje dzieciństwo to godziny spędzane przy Mastermind, a przede wszystkim przy Monopolu (nie jakimś tam Eurobiznesie). Ech... jak ja tęsknię za Monopolem...
Do tego był Chińczyk i dziesiątki innych pożyczanych od znajomych gier.

A dzieciak nie zna żadnej z nich! Zgroza...

Już wiem, co będzie teraz dostawał od cioci przy każdej możliwej nadarzającej się okazji. Szkoda tylko, że planszówki są w większości tak potwornie drogie. Monopol to wydatek około 150-200 zł (!!!) - przy moich aktualnych rachunkach i pensji - kwota zupełnie nie do przejścia :(

A propos wydatków, ze względu na różne okoliczności, znów muszę robić miesiąc oszczędzania. Przeprowadziłam więc ze sobą rozmowę wychowawczą, przeanalizowałam rachunki i wyszło mi, że sporą część mojej wypłaty pożera jedzenie na mieście.

Zatem koniec z pysznymi obiadami w Greenwayu i czas zabrać się za gotowanie w domu. Gdyby ten wpis czytała moja mama, pewnie w tym momencie zakrztusiłaby się pitą nad komputerem herbatą. Cóż... Kulinarnym mistrzem to ja nie jestem. I nie chodzi nawet o to, że mam dwie lewe ręce czy coś... Ja po prostu NIENAWIDZĘ gotować, a sama myśl o wystawaniu nad kuchenką przyprawia mnie o ból brzucha, tak że odechciewa mi się jeść. Ale czego się nie robi pod przymusem, prawda?

Racjonalizatorski plan zmiany moich nawyków finansowych wprowadzam od wczoraj. Tu pewnie byłby drugi moment, gdy moja mama przecierałaby oczy ze zdumienia, bo obiad gotowałam wczoraj o... 21. Wtedy wróciłam z pracy.
Zdrowe to to pewnie nie jest, ale jak mus to mus.

Zastanawiam się tylko, w którym momencie wyczerpie mi się asortyment tych łatwych i szybkich potraw, które najczęściej robię. I ile czasu zajmie mi, zanim przykleję się nosem do szyby jakiegoś baru i stoczę se sobą nierówną walkę :)

wtorek, 5 lipca 2011

Podrygiwanie, ochy i achy

Nadeszła pora na ochy i achy ("och jak cudownie było!", "ach jak fantastycznie spędziłam czas!"). Oszczędzę Wam zachwytów w stylu - "świetnie grali", "a ten i ten to fenomenalnie śpiewał". Byłoby to co najmniej czytelniczo ciężkostrawne.

Ograniczę się do dwóch kwestii:

1) WYPOCZĘŁAM! =)
Nareszcie. Po tygodniach siedzenia po nocach nad komputerem i snucia się po mieszkaniu w weekendy, bo na nic nie miałam już siły, wreszcie poczułam się wypoczęta :) Wystarczyło na trzy dni wyłączyć strumień myśli, pozwalając tylko od czasu do czasu wkraść się jakiejś jednej natrętnej ("Czy aby X. rozesłał wszystkim maila z taką i taką informacją", "Czy ja odpisałam Y???"), by następnie szybko ją spacyfikować i cieszyć się wolnym.
Nigdzie chyba tak się nie relaksuję, jak nad morzem. Nie wiem, z czego to wynika, ale wystarczy, że posiedzę nawet 15 minut na plaży i mam wrażenie, że świat jest piękniejszy, ludzie dobrzy, a problemy same się rozwiążą. I nawet nie razi mnie kiczowatość wystroju nadmorskich knajp, koszmarnie wysokie ceny, a także fakt, że wokół jest tak dużo ludzi, że trudno o miejsce dla siebie.
Morze to jest to. Szkoda, że jest tak daleko.

2) WYTAŃCZYŁAM SIĘ :)
Każdy, kto choć raz był ze mną na imprezie z dobrą muzyką, wie, że ciężko zmusić mnie do zejścia z parkietu. Niestety większość moich znajomych nie podziela mojej miłości do tańca ("Nie no, ja nie rozumiem, jak można lubić tańczyć???", "Daj spokój, jestem facetem, nie będę tańczył!", "Usiądź sobie kobieto, napij się z nami piwa i pogadaj z nami. Gdzie Ty nas wyciągasz! Tam jest za głośno") - co zwykle kończy się moją frustracją, tęsknym spoglądaniem w stronę tańczących i podrygiwaniem w rytm muzyki na krześle (jeśli widzieliście smutną dziewczynę ubraną w ciemne kolory, która dokonywała sztuki tanecznych wygibasów bez wstawania z krzesła, prawdopodobnie byłam to ja).
Sama na parkiet nie wychodzę, bo wkur...zają mnie nędzni goście z żelem we włosach i przerośniętym ego, którzy znienacka pojawiają się w otoczeniu dziewczyny, święcie przekonani o tym, że ona nie marzy o niczym innym niż o obmacywaniu ze strony takiego palanta. Brrr.... Zwykle udaje mi się przetańczyć maksymalnie ze dwa utwory, gdy muszę już schodzić, spławiając żelusia.
Koncerty uwielbiam więc za to, że mogę się na nich do woli wytańczyć i wyskakać i nikt się nie przyczepia.
W weekend wytańczyłam się za co najmniej ostatnie trzy miesiące :) Następny atak tęsknoty za podrygiwaniem w rytm muzyki nastąpi więc pewnie dopiero w piątek wieczorem, gdy zasiądę do jakiegoś piwa w pubie albo z wtulonym we mnie kotem będę w domu oglądać jakiś amerykański serial.

Na koniec The Strokes:

na żywo brzmią jeszcze lepiej

W pupę jeżozwierza

Z cyklu: Polaków rozmowy

Występują:
„Małe Wredne” – kryptonim Lucy
„30-letni architekt” – w skrócie „30A”
„Kobieta o fenomenalnym poczuciu humoru” – w skrócie „K”

SCENA 1
Wczesny świt czyli jakoś tak w okolicach godz. 13. Dzień Po.
L: - Widzę, że muszę przejąć dowodzenie, bo wydajecie się jakoś zdezorientowani. (zapala się) Wiem, będę Was mobilizować tak jak trenerzy siatkówki. Wiecie… tak rytmicznie klaskać w dłonie i wydawać polecenia!
K: - Lucy… Nie klaskaj!!!
L: - ???
K: - Dźwięki bolą…

SCENA 2
Piesza droga do baru w poszukiwaniu pożywienia.
L: - Słuchajcie, tam jest morze! O tam, tam! Widzę morze!
30A: - To nie jest morze…
L: - No a niby co?!
30A: - Las.
L: - Ta… jasne… I dlatego jest niebieskie!
30A: - Niech Cię nie zwiedzie to, że wydaje Ci się niebieskie i faluje. To może być las. Tyle, że taki podstępny, że się wydaje być morzem.
L: - No nie wiem… Ale nie wzięłam okularów… Może masz rację…
30A:- Oczywiście, że mam. Zawsze mam. To może być też taka wielka szklarnia.
K: - Nie. To na pewno las. Tu nie może być morza. Ono jest z drugiej strony.
(parę kilometrów później)
L (przyglądając się wielkiej mapie pokazującej Zatokę Pucką i okoliczne miejscowości): - Taaa… wielka szklarnia… Uprawiają w niej szprotki…

SCENA 3
Smażalnia ryb. Godz. 15. Obiad.
Facet: Przepraszam, czy mogę zabrać to krzesło?
- Nie, bo tu siedzi koleżanka… To znaczy ta koleżanka tu teraz nie siedzi, tylko jest gdzie indziej. ..To znaczy ona i tak tu nie będzie siedzieć, ale jak będzie, znaczy jak wróci… bo jej tu teraz nie ma, ale jest…
Facet: - ???
Kobieta ze stolika obok (litościwie) – Ta pani, chce powiedzieć, że koleżanka poszła zapłacić rachunek, a jak wróci, to państwo już wychodzą, więc może pan wziąć to krzesło.

SCENA 4
Samochód. Kolejna godzina w samochodzie. Kolejna dłuuuga godzina w samochodzie.
30A: - Słuchajcie, ale śmiesznie! Najpierw była rejestracja „GPU”, czyli jak „graphics processing unit”, a teraz tu wszędzie ludzie mają rejestrację „CIN”, jak „cin cin”. Ale wesoło, nie?!?
K: - (z tyłu, zrezygnowana) No, wesoło…
L: - (z jeszcze większą obojętnością) Jak nic, ubaw, k..a, po pachy…
30A (już z nieco mniejszym entuzjazmem): - Wiedziałem, że się Wam spodoba.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Morskie opowieści

Parę widoczków, do których już jutro będę wzdychać. Co tu dużo mówić - warto było :)

moje najlepsze ujęcie:




















piątek, 1 lipca 2011

Zasada nr 1

Wiele się dziś nauczyłam.

Ale dziś tylko o zasadzie nr 1:
nigdy, ale to przenigdy i pod żadnym usprawiedliwieniem, nie przywiązuj się do swoich tekstów, nie traktuj ich emocjonalnie!

Dlaczego?

Dziś ukazał się tekst, który traktuję trochę jak swoje dziecko. No... dobra... nie tylko moje, bo w sumie moje i S. :)(jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało). Pracowaliśmy nad nim od świąt wielkanocnych, a nawet ciut wcześniej. Było trudno, bo trzeba było umówić się z pięcioma (dość starszymi, a często nieufnymi) osobami, zgrać nasze terminy (tak żeby codziennie oddawać tekst do gazety i jeszcze znaleźć czas dla bohatera tekstu), wymyślić koncepcję, a potem jakoś ogarnąć całość. Końcówkę robiliśmy "na wczoraj" - ja zarwałam całą noc, wściekła na siebie, że powinnam napisać to lepiej, S. kosztem zaplanowanego dnia wolnego... No ale cóż... Bywa...

Temat był dla mnie ważny z kilku powodów. Podeszłam też do tego bardzo ambicjonalnie.

Tekst się ukazał. Duży - dwie strony. Sporo zdjęć.

I...

Jeden z bohaterów tekstu: "Tak... przeczytałem... No powiem Pani... bardzo skromniutki, bardzo. I jeszcze jeden karygodny błąd, bo to i to, to powinno być z dużej litery. Ja nie wiem, jak Pani mogła tak napisać..."

Mój przyjaciel: "No wiesz... nie mogłabyś napisać tego z jakimś takim pierdolnięciem???"

I jeszcze jedna osoba: "Taa... wiesz... szału nie ma. Przeczytałem, bo wiesz, lubię Cię, a normalnie, to bym pewnie nie doczytał"

... :(

Oczywiście było też parę głosów pozytywnych, ale po tej krytyce, to - chyba tak jak każdy - podeszłam do nich, jako do głosów osób mi życzliwych, które po prostu chciały mi zrobić przyjemność.

Najpierw było mi trochę przykro. Nie, nie zasadzie: jak oni mogą tak mówić! - tylko tak jak to zwykle ja, czyli: "tak Lucy, włożyłaś w coś sporo czasu i pracy i wyszło jak zwykle, czyli chu...wo".

A potem pomyślałam, że takie zadręczanie się nie ma sensu.
To był dla mnie ważny tekst, ale codziennie piszę kilka mniej lub bardziej ważnych tekstów. Jeśli zacznę się przejmować wszystkimi, zwariuję.

Praca to nie wszystko (napisała Lucy, skrobiąc kolejną notkę o pracy właśnie).
I dlatego jutro pakuję kremy i szmatki (jak to dziś określił Sz.) i na trzy dni zapominam o wszystkim, wyłączam komórkę i bawię się, piję, a przede wszystkim tańczę, tańczę i jeszcze raz tańczę :)

Wam również życzę udanego weekendu i trzymajcie kciuki, żebym nie utonęła w festiwalowym błocie :)

Do poczytania!