Słuchajcie, zrobiłam się materialistką.
Okropną. Potworną. Krwiożerczą.
Generalnie wstyd i hańba.
Dowiedziałam się dziś, że na moje konto, zupełnie nieoczekiwanie, wpłynie dodatkowa suma. Nieduża, ale dla mnie to majątek. Podkreślę jeszcze raz: MAJĄTEK.
Nie wchodząc w szczegóły - powiedzmy, że to rodzaj premii, które dostajemy za zrobienie czegoś dobrze.
Normalnie skakałabym pod sufit, ciesząc się z wyróżnienia. Nie z tego, że pieniądze, a z tego, że nagroda.
A ja - będąc w kolejnym miesiącu materialnego ucisku i ciągle wysłuchując o atrakcyjnych wyjazdach znajomych na wymarzone wakacje (tu walczę z zazdrością)- na wieść o dodatkowej sumce, ucieszyłam się jak szczerbaty na suchary. Już, już witałam się z gąską, marząc o czterodniowym wyjeździe we wrześniu np. w góry (muszę wziąć co najmniej 10 dni urlopu razem - wymóg ustawowy - i coś z tym czasem trzeba będzie zrobić), już widziałam siebie w jakimś Karpaczu czy innej Szklarskiej Porębie, już... już...
A potem przyszło otrzeźwienie.
Wystarczy, że policzyłam sobie, ile taki wyjazd kosztuje. I ile będę musiała wydać na jakieś jesienne buty (stare w strzępach), i że chciałabym sobie kupić w tym roku nowy płaszcz na zimę (w aktualnym wyglądam i czuję się jak babcina kanapa).
I zaczęłam przeglądać zasoby miejskiej biblioteki. W końcu przez dwa tygodnie w parku można sporo przeczytać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz