wtorek, 5 lipca 2011

Podrygiwanie, ochy i achy

Nadeszła pora na ochy i achy ("och jak cudownie było!", "ach jak fantastycznie spędziłam czas!"). Oszczędzę Wam zachwytów w stylu - "świetnie grali", "a ten i ten to fenomenalnie śpiewał". Byłoby to co najmniej czytelniczo ciężkostrawne.

Ograniczę się do dwóch kwestii:

1) WYPOCZĘŁAM! =)
Nareszcie. Po tygodniach siedzenia po nocach nad komputerem i snucia się po mieszkaniu w weekendy, bo na nic nie miałam już siły, wreszcie poczułam się wypoczęta :) Wystarczyło na trzy dni wyłączyć strumień myśli, pozwalając tylko od czasu do czasu wkraść się jakiejś jednej natrętnej ("Czy aby X. rozesłał wszystkim maila z taką i taką informacją", "Czy ja odpisałam Y???"), by następnie szybko ją spacyfikować i cieszyć się wolnym.
Nigdzie chyba tak się nie relaksuję, jak nad morzem. Nie wiem, z czego to wynika, ale wystarczy, że posiedzę nawet 15 minut na plaży i mam wrażenie, że świat jest piękniejszy, ludzie dobrzy, a problemy same się rozwiążą. I nawet nie razi mnie kiczowatość wystroju nadmorskich knajp, koszmarnie wysokie ceny, a także fakt, że wokół jest tak dużo ludzi, że trudno o miejsce dla siebie.
Morze to jest to. Szkoda, że jest tak daleko.

2) WYTAŃCZYŁAM SIĘ :)
Każdy, kto choć raz był ze mną na imprezie z dobrą muzyką, wie, że ciężko zmusić mnie do zejścia z parkietu. Niestety większość moich znajomych nie podziela mojej miłości do tańca ("Nie no, ja nie rozumiem, jak można lubić tańczyć???", "Daj spokój, jestem facetem, nie będę tańczył!", "Usiądź sobie kobieto, napij się z nami piwa i pogadaj z nami. Gdzie Ty nas wyciągasz! Tam jest za głośno") - co zwykle kończy się moją frustracją, tęsknym spoglądaniem w stronę tańczących i podrygiwaniem w rytm muzyki na krześle (jeśli widzieliście smutną dziewczynę ubraną w ciemne kolory, która dokonywała sztuki tanecznych wygibasów bez wstawania z krzesła, prawdopodobnie byłam to ja).
Sama na parkiet nie wychodzę, bo wkur...zają mnie nędzni goście z żelem we włosach i przerośniętym ego, którzy znienacka pojawiają się w otoczeniu dziewczyny, święcie przekonani o tym, że ona nie marzy o niczym innym niż o obmacywaniu ze strony takiego palanta. Brrr.... Zwykle udaje mi się przetańczyć maksymalnie ze dwa utwory, gdy muszę już schodzić, spławiając żelusia.
Koncerty uwielbiam więc za to, że mogę się na nich do woli wytańczyć i wyskakać i nikt się nie przyczepia.
W weekend wytańczyłam się za co najmniej ostatnie trzy miesiące :) Następny atak tęsknoty za podrygiwaniem w rytm muzyki nastąpi więc pewnie dopiero w piątek wieczorem, gdy zasiądę do jakiegoś piwa w pubie albo z wtulonym we mnie kotem będę w domu oglądać jakiś amerykański serial.

Na koniec The Strokes:

na żywo brzmią jeszcze lepiej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz