wtorek, 12 lipca 2011

Jeszcze a propos ręce opadają...

Przytaszczywszy dzielnie do domu dwie siaty z zakupami, jakiś dwukilogramowy worek ze żwirkiem i całe zapasy podłego nastroju po dniu w pracy - Lucy usiadła na łóżku, rozważając, czy rozwalić się na tym oto łóżku w pozycji: "śpię, nieczynne do odwołania", czy też wybrać kanapę i stwarzać pozory: "nie, wcale nie śpię, to tylko mała drzemka".

Z rozkosznych rozważań wyrwało ją poczucie przyzwoitości i co tu dużo mówić - ogarnięcie spojrzeniem mieszkania, które bardziej przypominało stajnię trzech Augiaszów niż schludne mieszkanko młodej, pełnej życiowej energii, pracującej kobiety.

Z heroicznym poświęceniem podniosła powieki i nadludzkim wysiłkiem dotaszczyła się do kuchni, gdzie klnąc na czym świat stoi, wyszorowała wszystko, co znalazła w zmywaku - a raczej wszystko to, dzięki ubytkowi czego udało się ów zmywak w końcu zlokalizować.

Z poczuciem spełnionego obowiązku zaczęła lewitować w kierunku kanapy, gdy jej wzrok przykuł worek ze żwirkiem.

Patrzył na nią.

Z wyrzutem.

- Niech stracę - pomyślała. I zabrała się za gruntowne czyszczenie cholernej kociej kuwety. Po pięciu minutach szorowała ją nadal. Po 10 doszła do wniosku, że czas zmienić firmę produkującą żwirek. Po 15, że napisze do jej właścicieli, używając wielu słów powszechnie uważanych za wulgarne, a nawet bardzo wulgarne. Po 20 - że jednak wolałaby mieć psa...

Gdy proces czyszczenia dobiegł końca, Lucy nieczująca już nic poza bólem absolutnie każdego mięśnia ciała, z poczuciem niemalże dumy ("ach... błyszczy prawie jak nowa") uzupełniła kuwetę nowym zapasem żwirku.

I wtedy do akcji wkroczył kiciur, który postanowił nowy żwirek atestować.

I wszystko byłoby pięknie...

gdyby głupi futrzak trafił w kuwetę, a nie w ścianę.

Ku...a mać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz