niedziela, 10 lipca 2011

Kanon

W takie dni jak dziś zawsze wracam do kanonu.

Kanon to pięć filmów na złe momenty. Czasem rozszerza się do siedmiu, ale te dwa ostatnie oglądane w nadmiarze nie pomagają już tak bardzo.

Dziś wróciłam do „While you were sleeping”. W sumie to nie wiem, czy bardziej lubię czy nienawidzę tego filmu. Bo to jedna z tych amerykańskich łzawych komedii romantycznych, w których samotna, smutna i zaniedbana dziewczyna po 90 minutach zmagań z samą sobą przy akompaniamencie smutnawej muzyki ma wszystko, o czym mogła marzyć. A w tym przypadku, przede wszystkim kochającą rodzinę.
Nie wierzę w bajki, ale mimo wszystko lubię je oglądać.

Ten film lubię za jedną scenę.
Są święta. Główna bohaterka (nomen omen – Lucy) trafia do domu obcych ludzi, którzy przyjmują ją jak członka rodziny (bo też i sądzą, że wkrótce nim zostanie). I siedzą sobie wszyscy w pokoju, z tyłu choinka, na kominku skarpety, na stole mnóstwo pysznego jedzenia, a oni rozdzielają między sobą prezenty, wykłócają się o jakieś głupoty, drażnią i rozśmieszają nawzajem swoimi śmiesznymi przywarami – i są w tym wszystkim tacy szczęśliwi, choć w ogóle tego nie zauważają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz