niedziela, 17 lipca 2011

Bos(k)o

Przez pół swojego dzieciństwa toczyłam boje. Z rodzicami oczywiście. Rzecz szła o buty. A raczej o ich brak na nogach.

Jestem kinestetykiem, więc kiedy uczę się - chodzę. Zresztą kiedy denerwuję się, także chodzę. Sporo się więc w życiu nachodziłam. :)

Problem w tym, że nie znoszę nosić butów. Więc kiedy tylko mogłam zdejmowałam je. Kończyło się tak, że nie miałam ani jednej pary skarpetek, która nie byłaby poszarzała, a większość jakoś nadspodziewanie szybko się przecierała. Mama w ogóle nie chciała dać wiary w opowieści o tym, jakie to teraz beznadziejne rzeczy produkują, że ledwo się użyje i już do wyrzucenia.

Historia przypomniała mi się wczoraj, kiedy wracałam z imprezy.
A wracałam z niej... boso, bo w klubie zaginęły mi buty, które oczywiście zrzuciłam ze stóp, gdy tylko weszłam na parkiet.

Dawno się tak nie uśmiałam. Mimo że mój towarzysz w nocnej przechadzce do domu wydawał się być przerażony czyhającymi na każdym rogu szkłami, kamieniami i innymi okropnościami, o których prawdopodobieństwie spotkania informował mnie średnio co dwie minuty.

A tak w ogóle, gdybyście spotkali kiedyś w Szajbie osieroconą parę czarnych butów, dajcie znać :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz