W sytuacjach kryzysowych zawsze szły w ruch kartki samoprzylepne.
W dawnym mieszkaniu za ich tło służyły drzwi sporej wielkości szafy. To tam trafiały przypominajki z informacjami: "02.02. egzamin z tego i owego", "praca z prasoznawstwa wszelakiego do napisania!", "kolokwium z pospolitego nudziartswa", itp. Gdy przyszło mi studiować na dwóch uczelniach jednocześnie, na szafę lądowało około 30 tego typu uroczych karteczek, które - by nie zdołować się do reszty - różniły się kolorami.
Po każdym egzaminie/kolokwium/oddaniu pracy, itp. przypominajka była uroczyście zdzierana i w zależności od stopnia nienawiści do opisanego na niej wydarzenia tylko mięta i wyrzucana do kosza albo pieczołowicie mięta, darta, topiona, krojona na kawałki, deptana, duszona i... no dobra, dobra... - tylko darta i wyrzucana do kosza, za to z niemałą przyjemnością.
W weekend leżałam i pachniałam (jak mawia moja mama), czyli wylegiwałam się, korzystając z momentu, że wyrzuty sumienia nie poganiają mnie do zrobienia czegokolwiek. I tak sobie leżałam, rozkoszując się nieróbstwem, gdy w mojej głowie zaczęły się pojawiać alerty: "nie zrobiłaś tego i tego!", "zapomniałaś oddać to tam!", "nie wysłałaś tego!", "nie kupiłaś!", "nie zamknęłaś!", "nie zaczęłaś!" i tak bez końca ciągnęła się ta sklerotyczna lista...
Gdy doliczyłam się na niej już 40 rzeczy, których nie załatwiłam, odgrzebałam w szufladzie biurka karteczki.
Ich warstwa pokryła teraz drzwi w mojej kuchni.
I tak sobie wisi i jakoś nie ubywa jej od weekendu, bo...
...najzwyczajniej w świecie...
...zapominam na nią spoglądać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz