czwartek, 28 lipca 2011

Dzień, zwykły dzień

Bilans dnia:

- liczba wyrzuconych z siebie przekleństw, gdy w drodze na spotkanie okazało się, że moja komórka została w domu - 43,

- liczba laleczek voodoo, które obiecałam sobie stworzyć i ponakłuwać, gdy odebrałam kilka "życzliwych" e-maili na służbowej poczcie - 3,

- liczba słów powszechnie uznanych za wulgaryzmy nieprzystające damie, które wyrzucałam z siebie przez cały czas aż do godz. 20, kiedy w końcu wyszłam z pracy - 43 562,

- liczba wulgaryzmów niewypowiedzianych, aczkolwiek z pietyzmem sylabizowanych w myślach, gdy ze względu na zbyt duże skupienie współtowarzyszy niedoli musiałam się hamować - 276 450 i pół (jeden był bardzo długi i przerwano mi go w połowie, zadając jakieś pytanie),

- poziom irytacji, gdy około 20.20 taszcząc w jednej ręce 5-litrowy żwirek dla kota, w drugiej torbę z komputerem i żakiet, a w zębach gazetę, odebrałam telefon z pracy - zajebiście wysoki,

- poziom irytacji, gdy o godz. 20.40 zasapana nadal taszczyłam cały ten kramik i telefon z pracy zadzwonił po raz drugi - mega super hiper zajebiście wysoki...

- poziom "tumiwisizmu" osiągany dzięki przetrawieniu przez cały ten dzień skumulowanej złej energii, której pokładami można by obdzielić z 10 osób - na tyle wysoki, by zanosząc czwarty dzień z rzędu lampkę biurową do łazienki, by móc się wykąpać w łazience i nie wybić sobie oka gąbką, czynię to z uśmiechem żałosnego szaleńca.

_________________________
Tymczasem gdzieś na Podkarpaciu...

Mama Młodego wychyliła się przez balkonową balustradę, by odszukać wzrokiem Młodego. Dostrzegła go rozmawiającego przez ogrodzenie z sąsiadką. Dobiegł ją fragment rozmowy:
- no... i wyobraź sobie, że tam się kocą mrówki! No i jest ich dużo. Jak ten kot cioci Lucy porozrzuca na podłodze trochę swojego jedzenia, to schodzą się ich całe tabuny!!! Fajnie, prawda? A to jeszcze nic, bo ciocia miała też kiedyś karaluchy. No... ale ich nie udało mi się zobaczyć. Szkoda... Może następnym razem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz