środa, 21 grudnia 2011

Święta idą

Operacja "Lucy Home Edition" w toku.

Mamy więc:
- jedną przerażoną Lucy,
- jednego wyluzowanego kiciura, który żyje jeszcze w błogiej nieświadomości,
- dwie fiolki cudownego leku, które mają wystarczyć na spokojny sen kiciura podczas bardzo długiej podróży przez całą Polskę,
- jedną szafę, która wygląda jakby przeszedł przez nią huragan, bo Lucy szukała w niej ubrań, w których nie będzie widać, że schudła - niestety poszukiwania niewiele dały, bo większość rzeczy zwisa na niej jak na strachu na wróble, dzięki czemu Lucy czeka kolejna dłuuuuuga rozmowa z jej rodzoną matką, ech... oraz długie walki ("nie, mamo, ja już naprawdę nie mam siły zjeść tego 47 pieroga", "mamo, ale przecież pięć minut temu wcisnęłaś mi jogurt, nie mam ochoty na ciasto", "nie, babciu, ledwie godzinę temu było śniadanie, nie ma takiego cudu, że już bym zgłodniała","mamoooooooo nooo, nikt normalny nie je już o 22, naprawdę nie jestem głodna!" i tak w kółko),
- jedną walizkę, w którą Lucy jak zwykle wciska stos książek, które bardzo chciałaby przeczytać, ale nie będzie jej dane - która to walizka, jak zwykle okaże się za mała, gdy rodzona jej matka zacznie jej tam wciskać stosy jedzenia,
- jednego ipoda (prezent od Człowieka z Sokowirówką) wypełnionego piosenkami w sam raz na podcinanie sobie żył oraz inne sytuacje w stylu "życie jest do dupy" (Nosowska, Hey, Coma, Loki, Myslovitz, Pustki, The Crannberies i wiele, wiele innych oddających zajebiście świąteczny nastrój Lucy),

Obserwujemy natomiast:
- brak czapki (no zginęła cholera, wcięło ją i tyle) - który to zostanie skwitowany przez matkę rodzoną kolejną dłuuuugą przemową na temat niedojrzałości emocjonalnej i psychicznej Lucy oraz jej nieprzystosowaniu do poważnego i odpowiedzialnego życia,
- brak szalika (tu obserwujemy obecność jednego, aczkolwiek Lucy planuje rytualne spalenie go, gdy zrobi się na tyle ciepło, by organizować ogniska, gdyż albowiem został on Lucy podarowany przez osobę, od której Lucy nie chce mieć już niczego, a najchętniej nie miałaby też z nią nic wspólnego) - po braku czapki, brak szalika może być już ciosem, który matkę rodzoną dobije, dlatego Lucy rozważa szybki zakup jakiegoś taniego ohydztwa w najbliższym centrum handlowym... którego to paskudztwa oczywiście Lucy nie będzie później nosić, gdyż albowiem trzeba jakoś dbać o image,
- brak pokładów "uśmiechu numer pięć", który pozwoli Lucy wytrzymać prawie dwa dni w domu jej rodzimym z miną pod tytułem "świetnie mi idzie, mam tylko przejściowe trudności, ale w ogóle to wychodzę na prostą i nie zaprzątajcie sobie mną głowy".

I pewnie dlatego, gdy Lucy przechodziła dziś znów przez cholerne świąteczne badziewie zwane również jarmarkiem świątecznym, zaklęła niezwykle szpetnie, gdy zaatakowała ją kolęda "Lulajże Jezuniu".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz