poniedziałek, 19 grudnia 2011

Musi się udać

Idę jutro odkręcać całe zło. No dobra, nie całe, tylko część. Ale dla mojej mamy - całe, więc niech będzie...

I w sumie boję się.
Boję się, bo ilekroć o tym pomyślę, tyle razy dochodzę do wniosku, że nie umiem. Nie umiem się jeszcze pozbierać, kopnąć się w dupę i zacząć to wszystko odkręcać - chodzić za tym, przepraszać, tłumaczyć, uśmiechać się i odbijać od ściany. Jakoś tak ciągle czuję, że nadal najchętniej schowałabym się pod koc i...
I, tak... udawała, że mnie nie ma. I niech wszyscy dadzą mi spokój. Niech się odczepią. Niech też udają, że mnie nie ma. Niech nie prawią morałów. Niech nie mówią, jak mam żyć, a jak nie mam. Tak mi dobrze w tym moim cierpieniu. I wara. Spadać. Chcę spać.

Ale z drugiej strony to wiem też, że tak dłużej nie można. I że najgorsze mam już za sobą. I że po prostu muszę zrobić pierwszy krok, a potem drugi i wziąć się w garść, gdy nie uda się przy trzecim, a przy czwartym stchórzę, itd. Proste, prawda?

Pewnie część z Was nie zrozumie. Bo w sumie co to problem - podjąć decyzję i ją zrealizować?

A dla mnie takie proste nie jest.

Wracałam dzisiaj z pracy, po kolejnym dniu, który kazał mi się czuć jak nic, jak dno totalne, ktoś nic nieznaczący, i próbowałam wziąć się w garść.

I tak się zastanawiałam, co zmieniło się przez te kilka miesięcy. Szukałam w myślach czegokolwiek, co pozwalałoby sądzić, że jednak jest lepiej, że dałam radę i że dalej też dam.

I parę rzeczy się znalazło.
Potrafię już przecież wstać z łóżka. Nie zawsze chcę. Nie zawsze znajduję powód. Ale potrafię.
Potrafię jeść, bez wmuszania w siebie na siłę po tym, jak biłam rekordy nietknięcia niczego przez trzy dni, bo i tak nie przeszłoby mi przez gardło.
Potrafię patrzeć w lustro bez uczucia nienawiści. Nadal z niechęcią, ale już bez obrzydzenia.
Potrafię pojechać do pracy i nie ryczeć całą drogę.
Potrafię cieszyć się tym, co robię. Mieć prawdziwą frajdę, gdy coś mi się uda. Planować, realizować i wyciągać wnioski.
I tylko nie potrafię jeszcze utrzymywać tego stanu dłużej niż tydzień.

Ale uda mi się. Jakoś się uda.
W końcu to wszystko kosztowało mnie mnóstwo pracy. I osiągnęłam to sama. Choć ze sporym wsparciem rękawa Kobiety O Wielkim Poczuciu Humoru, w który przez ostatni rok wypłakiwałam się tak intensywnie, że należałoby go już pewnie odsalać.

Więc musi się udać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz