wtorek, 27 grudnia 2011

2011 się kończy - nareszcie

Cała zaoszczędzona na sylwestra kwota poszła dziś na ubrania. To tak - żeby mnie nie kusiło ze zmianą decyzji.
I - uwaga, uwaga - kupiłam ci ja... RÓŻOWY sweterek. Tak, nie pomyliłam się, RÓŻOWY.

Ci z Was, którzy mnie dobrze znają, pewnie mają teraz ochotę chwycić za telefon i zapytać o zdrowie oraz czy nie przesadziłam w połykaniu tabletek na dobry nastrój.
Otóż nie :P
I nawet mam zamiar nosić ten RÓŻOWY sweterek, gdyż albowiem obiecałam komuś kilka zmian, nawet wbrew własnym upodobaniom oraz wrodzonej nienawiści do różu, który od jutra zaczynam oswajać (btw ostatnio Kobieta O Wielkim Poczuciu Humoru stwierdziła, że do różu trzeba dorosnąć).

To tyle z informacji w stylu "kochany blogasku, a dzisiaj to byłam na zakupach...".

Jeśli zaś chodzi o sylwestra, to tak - zostaję w domu.
Plan jest taki, żeby zaopatrzyć się w masę książek, magazynów i czasopism, wyłączyć komputer (i włączyć tylko kilka razy, gdy będę musiała wrzucić coś na fanpejdża mej jakże kochanej Matki Spółki Giełdowej) oraz spać, spać, spać i jeszcze raz spać. Gdzieś tam tylko będę musiała wkomponować przerwy na jakieś potrzeby fizjologiczne jak jedzenie, ale generalnie poza tym nie zamierzam zbyt wiele wyściubiać nosa za drzwi.
Potrzebuję sobie poleżeć w łóżku, pogapić na sufit i poukładać bardzo wiele spraw w głowie.

A nie potrzebuję na pewno kolejnej imprezy, na której ani nie potańczę, ani nie będę się dobrze bawić.

Dlatego też olałam propozycję Człowieka, Który Nie Wie, Czego Chce (udawanie coś czego nie ma, to też bardzo zły pomysł na zabijanie czasu), a w sumie także Kobiety o Wielkim Poczuciu Humoru i 30A.

Naprawdę nie mam czego świętować w sylwestra 2011 r.
Ten rok był najtrudniejszym w moim życiu i bardzo się cieszę, że się kończy. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się o nim zapomnieć, wymazać z pamięci, usunąć i generalnie udawać, że go nie było.
Na liście "sukcesów" ostatnich 12 miesięcy znajdują się takie spektakularne wydarzenia jak rzucenie przeze mnie studiów, kopniak prosto w twarz od człowieka, któremu nigdy nie powinnam była zaufać, znalezienie najbardziej rozpadającego się mieszkania w całym Wrocławiu, pozostanie w pracy, która jest jak narkotyk, a ludzi traktuje się w niej gorzej niż śmieci i parę smutnych wizyt u lekarza. O tak - wypijmy za to toast!

Oczywiście były też plusy - zweryfikowałam prawdziwe przyjaźnie (wiem np., że mam wokół siebie ludzi, którym mogę poryczeć w rękaw nawet grubo po północy, a gdy po prostu nie będę chciała być sama, posiedzą ze mną smętnie nad kubkiem gorącej czekolady), pojawił się Kiciur, w którego ciepłe futro wtulam się co wieczór, dostrzegłam też, że - paradoksalnie - jestem dużo silniejsza psychicznie niż sądziłam, a z czysto przyziemnych rzeczy - dzięki tym wszystkim zmartwieniom i sporemu załamaniu w okolicach wakacji wychudłam tak bardzo, że mieszczę się w dużo mniejszym rozmiarze ubrań, a jeszcze trochę i dojdę do wymarzonej wagi.

Ale to wszystko mam zamiar świętować z butelką wina i paroma fajnymi lekturami, otulona kocem i kiciurem. W domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz