środa, 2 listopada 2011

Przystankowe historie

Wciskając w siebie ohydną w smaku drożdżówkę kupioną w biegu w sklepie pod blokiem (o opatrzności, jak dobrze, że postawiłaś ten sklep na mej drodze!), próbowałam jednocześnie wcisnąć swoje mokre włosy pod szalik (co mogłoby nieco zmniejszyć prawdopodobieństwo przeziębienia, gdy wybiega się z domu prosto spod prysznica, nie dotykając nawet suszarki).

Trzecią ręką szukałam portfela z biletem, który zawsze okazuje się być na samym dnie torebki, czwartą starałam się nie zgubić Ważnego Raportu Do Przeczytania Na Wczoraj, a piątą sprawdzić na komórce, o ile spóźnię się do pracy.

I nawet przemknęło mi przez głowę, że to musi żałośnie wyglądać.
Zwłaszcza, że na ten przystanek wpadam w takim rozedrganiu CODZIENNIE. Ale to przecież tylko na chwilę, tymczasowo, na trochę...

I wtedy zobaczyłam ją.

Na oko jakieś 37 lat. Nerwowo dojadała kawałek pizzerki (pewnie z tego samego sklepu, bo kojarzę, że to równie ohydne w smaku co drożdżówki stamtąd), włosy także wilgotne i potargane, a w ręku jeszcze więcej teczek i papierów niż ja. Ogólnie obraz nędzy i rozpaczy. Jak ja.

I jakoś tak jeszcze bardziej poczułam się dogięta do chodnika.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz