poniedziałek, 14 stycznia 2013

Miłość wokoło i takie tam

Półprzytomni i mocno wystarszeni wylądowaliśmy z kocim kontenerem o zawartości Mysza (sztuk jedna) u weterynarza. Skłonił nas do tego całonocny koncert rzeczonej, która postanowiła udowodnić nam, że głos to ona ma, że ho ho...

- Co my tu mamy? - zagaiła pani wterynarz.
-  Mała kotka. Dziwnie się zachowuje. Na pewno coś ją boli. Całą noc miauczała, jak już nie mogła to "pohukiwała", do tego tarzała się na podłodze i nie mogła znaleźć sobie miejsca - na jednym wydechu wymieniałam wszystko, co tylko zaobserwowałam, w myślach, lecząc już kotkę na raka, guza w mózu i allzheimera.
- Hmmm... I chodzi z ogonem podniesionym do góry?
- Tak, tak! - zgodnie pokiwaliśmy głowami.
- I łasi się bardzo?
- Tak, tak!
- I wypina dupkę?
- Tak, tak, tak!
- A ostatnią ruję kiedy miała?
- Że co?
- No, ruję.
Spojrzeliśmy po sobie, wymieniając bezgłośnie poglądem: "toż to malutki koteczek, nasz słodziak i w ogóle dziecko jeszcze. Jakie tam ruje?".

Drwiąca mina weterynarz uświadomiła nam jednak, że jesteśmy patałachy niedouczone, wyszliśmy na kretynów, a w dodatku jestesmy niewyspani, choć wcale nie musieliśmy się przejmować.

Niestety stan niewyspania utrzymywał się jeszcze przez trzy najbliższe noce, bo Mysza przeżywała zakochanie dramatyczne, pełne uniesień i generalnie nieodzwajemnionej miłości i pożądania.

Bo miłość to straszna rzecz jest, drodzy państwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz