Myślicie, że są jakieś granice, których przekroczenie powoduje totalne ześwirowanie?
Granice bezsilności?
Absurdu?
Strachu?
Wczoraj zostałam napadnięta (sama jestem sobie winna - żeby była jasność). I to był drugi raz odkąd mieszkam w tym mieście.
I wcale nie czułam się na to, nie wiem.. bardziej przygotowana? Nauczona doświadczeniem?
Wręcz przeciwnie.
Mam wrażenie, jakby wszystkie potwory wróciły.
Po pierwszym razie nie wyszłam z domu po zmroku przez 1,5 miesiąca i bardzo długo nie umiałam poradzić sobie ze strachem przed biegnącą naprzeciw mnie osobą.
A teraz wmawiam sobie, że naprawdę wszystko jest OK. I nic mi nie jest. I przecież się śmieję i nabijam z tego, jak to dzielnie wyrywałam swoją torebkę, jak odstraszyłam napastnika krzykiem, jak wypłakiwałam się w słuchawkę przyjaciołom, ale przecież dałam radę. Taka jestem dzielna Lucy!
Ciekawe tylko, dlaczego nadal trzęsą mi się ręce? Dlaczego zamykam oczy i widzę tę scenę, jak na zwolnionym filmie? I ciekawe, czemu dzisiaj rano umarłam ze strachu, gdy przy klatce schodowej nagle jakiś mężczyzna pojawił się znikąd.
Taka to jestem dzielna, posrana Lucy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz