czwartek, 26 stycznia 2012

Hanna Montana rządzi...

Osiągnęłam chyba coś, co zasługuje na nazwę szczytu absurdu.
A przynajmniej tak sobie myślę, kiedy patrzę na swój palec poklejony kilkoma plastrami z nadrukiem "Hanna Montana" (paskudztwo...).

Palec padł ofiarą kiciura i wojny z karaluchami.
Kiciura - bo się bydlak nadal nie nauczył pić wody z miski. I wiecznie chodzi spragniony (a przynajmniej ja tak myślę). Więc naiwnie zawsze zostawiam mu miskę ze świeżą wodą, licząc że w końcu załapie o co z tą wodą i miską chodzi.
Miska jest - czy też raczej była - na wypasie. Kupiona w zoologicznym imitacja porcelany z wizerunkiem kota na spodzie była ładna i dość ciężka. I jak się okazało, także zdolna do rozpraszania się na wiele kawałków różnorakiej wielkości. Tego ostatniego dowiedzieliśmy się z kiciurem, gdy zostawiłam ją na lodówce, wybiegając spóźniona z mieszkania.
Odchudzenie mojego portfela o kilkanaście złotych już nieco osłabiło mój całkiem dobry dzisiejszego wieczora nastrój.
Zatem kiedy między resztkami miski, które zaczęłam zbierać z podłogi, przebiegał karaluch, nie zastanawiając się zbyt długo, rąbnęłam mu resztką miski.

Skutek jest taki, że karaluch jak żył i miał się dobrze, tak ma się nadal. Resztek miski zrobiło się dużo więcej niż do tej pory. A mój palec... hmmm... poza tym, że jest przyozdobiony HANNĄ MONTANĄ (dżizas...), to chyba będzie potrzebował co najmniej z jednego szwa... Ale tym będę się martwić jutro.

A na razie wejdę w tryb rozważań, jakim cudem wegetarianka od 19 lat zamieniła się w karaluchowego prawie-mordercę :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz